Polska między Europą a Ameryką
Michał Kobosko
15-05-2014
Putin
poszedł na Ukrainę jak po swoje. Pokazał,
że może sięgnąć także
po inne regiony
postradzieckie, i to bez użycia własnej regularnej armii – pisze publicysta.
Waszyngton, koniec kwietnia 2014 roku. Rozmawiam z wysokim rangą przedstawicielem korporacji, dużej i aktywnej w Polsce.
Mówię, że 4 czerwca to dla nas ważna data i ważne tegoroczne
obchody. Słucha mnie z rosnącym zainteresowaniem, w końcu reaguje: „Jak to, u was wybory były już 4 czerwca? Przecież to wcześniej niż upadek muru berlińskiego!".
Putin
narzucił narrację
Przypominając sobie sukcesy tego
25-lecia, trzeba z pokorą
stwierdzić, że tego jednego nie
udało się odczarować. Świat nic nie wie
i nie pamięta
o naszych wyborach 4 czerwca 1989 roku. Właściwie trudno się światu dziwić. Nie było to tak malownicze i plastyczne
jak burzenie muru. Ani tak
nagłośnione jako polski mit założycielski.
Ani też jednoznaczne, bo przecież wybory nie całkiem wolne i wcale
nie takie masowe. Ale były. Pięć miesięcy wcześniej niż powszechnie uznawane za początek końca komunizmu wydarzenia w Berlinie. Trzeba więc o tym mówić, mówić, mówić. Mam nadzieję, że nadchodzące tegoroczne obchody zostaną dobrze wykorzystane, także jako nasza szansa
propagandowa.
A
rok mamy zupełnie unikalny. Jeszcze kilka miesięcy
temu wydawało się, że upłynie właśnie
pod hasłem obchodów historycznych rocznic: 1989,
1999, 2004. Prezydent Putin zdecydował
inaczej. Narzucił światu, a więc i nam, zupełnie
nową, inną narrację. Sprawił, że w roku 25-lecia zastanawiamy się – a na pewno powinniśmy
się zastanawiać –
bardziej nad tym, jakie będzie
kolejne ćwierćwiecze.
Czy mamy szansę na więcej sytych lat czy też wchodzimy
w kolejny groźnie się zapowiadający zakręt europejskiej historii?
Agresja Federacji Rosyjskiej wobec Ukrainy uruchomiła mechanizmy, które były głęboko uśpione – wydawały się wręcz niepotrzebne. Po wstąpieniu
do NATO i Unii mieliśmy prawo czuć się bezpieczni, chronieni międzynarodowymi traktatami i siłą odstraszania Zachodu wobec Rosji. Dziś
wiemy, że ta siła odstraszania
nie wystarcza. Putin ją przetestował, używając nowych narzędzi wojny militarnej, dyplomatycznej i informacyjnej. I osiągnął wszystko,
co chciał.
Optymiści chcą
wierzyć, że to tylko korzyści krótkookresowe, ledwie pyrrusowe zwycięstwa Kremla. Bo cena ropy i gazu w końcu
boleśnie dla Rosji spadnie. Bo społeczeństwo rosyjskie
zmęczy się życiem w stanie wojny z niemal całym światem. Bo oligarchowie powściągną
Putina lub znajdą dla niego następcę, który nie będzie
im psuł biznesu i wakacji
w Monako. Dziś jednak prezydent Rosji cieszy się
poparciem znaczącej części społeczeństwa,
które widzi w nim odnowiciela dumy narodowej, tak mocno nadwątlonej
przez krach ZSRR i lata
korzenia się przed Zachodem.
Putin
poszedł na Ukrainę jak po swoje. Pokazał,
że może sięgnąć także
po inne regiony
postradzieckie, i to bez użycia własnej regularnej armii. To zupełnie nowy etap i
zupełnie inne wyzwania.
USA
zmęczone
rolą żandarma
We
wszystkim złym zawsze są elementy dobrego. Ofensywa Rosji kazała się określić decydentom Europy. Już wiadomo, kto – który polityk, która rosnąca w siłę eurosceptyczna partia – jest bezpośrednim poplecznikiem Rosji i będzie wspierać
jej interesy niezależnie od rozwoju sytuacji. Zadziałał system „swój–obcy".
Co
istotniejsze, pojawiła
się historyczna szansa na zbliżenie
Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych.
Sojuszników, którzy im dalej od
końca zimnej wojny, tym bardziej
odsuwali się od siebie, raczej
konkurując, niż szukając wspólnych mianowników. Wiele mówiono o odnowieniu wspólnoty transatlantyckiej, ale fakty były inne. Symbolem niech będzie wstrząs i oburzenie, jakie nadal wywołuje w Berlinie ujawnienie podsłuchów NSA.
Wymiernym i bolesnym efektem było postępujące osłabienie, czy wręcz uwiąd, paktu północnoatlantyckiego.
Nakłady na obronność w Europie spadały, rosła rola USA jako gwaranta
ciągłości sojuszu.
Gdyby nie agresja Rosji, także nadchodzący szczyt NATO w Walii nie przyniósłby zapewne żadnego przełomu. Podobnie jest na gruncie gospodarczym:
gdyby nie zmiana sytuacji geopolitycznej w relacjach USA–UE, nie byłoby
żadnej szansy na przełom. Taki, jaki może
być efektem wynegocjowania traktatu o stworzeniu strefy wolnego handlu między Europą i Ameryką (TTIP).
Dość powszechne
jest dziś oczekiwanie,
że za sprawą rosyjskiej agresji traktat TTIP zyskał szansę na przyspieszenie i zaistnienie. W niczym to nie upraszcza negocjacji,
nie rozwiązuje p power
roblemów importu modyfikowanej żywności czy ochrony praw
autorskich. Ale silna wola polityczna obu stron nie
takie przeszkody w przeszłości umiała
przezwyciężyć. Także
od woli politycznej
zależy, czy i w jakim wariancie
zacznie się realizować promowany przez stronę polską unijny projekt unii energetycznej
– ze wszech miar logiczny i
potrzebny element unijnej konstrukcji. Nie będzie silnej Europy bez silnego
i zdywersyfikowanego zaplecza surowcowego.
Co
to oznacza dla Polski? Niech dowodem
na zmianę naszej sytuacji będzie fakt, że w tym samym
półroczu Polskę odwiedzili sekretarz stanu Kerry i wiceprezydent
Biden, za chwilę będzie z nami prezydent Obama. Tego dotąd nigdy nie było. Amerykanie generalnie są zmęczeni rolą globalnego żandarma – w świeżym
sondażu dla NBC News i „Wall Street Journal" 47 proc. respondentów
opowiedziało się za ograniczeniem amerykańskiej obecności
w świecie. Tylko 30
proc. Amerykanów odpytanych
przez Pew Research Center o Ukrainę
aprobuje udzielenie jej bezpośredniego wsparcia wojskowego.
Polska wraca do gry
Ale
politycy w Waszyngtonie tym bardziej widzą
sens w udzielaniu namacalnego wsparcia sojusznikom, którzy są na linii
frontu. Takim jak Polska. Stąd
nie dziwi ostatnia ofensywa polityczno-dyplomatyczna, nie dziwi też zwiększona aktywność
koncernów zbrojeniowych, których szefowie jeden po drugim
kolędują do Warszawy
w ostatnich tygodniach. Polska została ponownie dostrzeżona za Atlantykiem, stała się ważnym miejscem rozmów i zabiegów
– to także zawdzięczamy
Putinowi.
Krytycy zacieśnienia
więzi z USA, a więc
propagatorzy wielkiej idei europejskiej, mają swoje argumenty. Przypominają kolejne fale naszego
rozczarowania, offset F-16, efekty
kolejnych misji ekspedycyjnych w Iraku i Afganistanie. O nieszczęsnych wizach nie wspominając. Zwracają uwagę, że to dzięki Europie, a nie Ameryce, poszliśmy tak mocno do przodu.
Łącznie z funduszy
unijnych otrzymamy 229 mld euro, czyli prawie bilion złotych.
Jak wyliczyli dziennikarze Bloomberga, według dzisiejszych cen to większe wsparcie, niż Europa otrzymała w ramach powojennego planu Marshalla. Dzięki sterydom unijnym Polska mogła rosnąć także wtedy, gdy kontynent tkwił
w recesji. Czy zatem nie jesteśmy
dziś nic winni naszym europejskim
sponsorom?
Opcja proamerykańska
kontrargumentuje: Unia jest
zbyt podzielona, by tak znaczący członek jak Polska mógł w niej pokładać strategiczne nadzieje. Dajemy wam najlepsze
technologie wojenne świata, pracę dla waszych zakładów
zbrojeniowych, offset prawdziwy
i namacalny. Dajemy wam obecność
naszych samolotów, naszych żołnierzy. Bądźcie naszym bliskim aliantem, bądźcie Wielką Brytanią kontynentalnej Europy. Zyskajcie status specjalny i naszą
specjalną ochronę
wojskową, wywiadowczą,
każdą – przed agresją putinowskiej Rosji.
Ta
dyskusja, toczona coraz żywiej na salonach Waszyngtonu,
Brukseli, Berlina i Warszawy, siłą
rzeczy przypomina odwieczny dylemat: czy lepiej być
pięknym i zdrowym czy raczej
bogatym? A rzecz przecież nie w wyborze, lecz w proporcjach. Byliśmy, jesteśmy i będziemy tym krajem europejskim, który w sposób unikalny lokuje swoje sympatie i oczekiwania po
drugiej stronie Atlantyku. Zarazem jesteśmy obywatelem Europy, po półwiecznej
przerwie zasłużenie
wracającym do gry.
Rolą polskich liderów powinno być wyważenie naszych interesów. Patos słabo się sprzedaje i broni, ale czas
jest taki, że trzeba powiedzieć: dziś decyduje się przyszła rola i pozycja
Polski, nasza siła polityczna, gospodarcza i obronna.
Trzeba o tym rozmawiać, ale kluczowe
jest, by działać. Właśnie
teraz.
*Autor jest redaktorem portalu
Project Syndicate Polska i dyrektorem
w amerykańskim think tanku Atlantic Council