Katastrofa Obamy
Marek Magierowski 15-09-2013
Pacyfista, który
zostaje prezydentem supermocarstwa,
prędzej czy
później
musi zachorować
na dyplomatyczną schizofrenię
– twierdzi
publicysta
Kilka dni temu belgijska gazeta „De Morgen”
zamieściła na okładce zdjęcie Władimira Putina.
Skupiona twarz, oczy hipnotyzera, majestat połączony z grozą. W
podpisie tylko jedno słowo: „Superstrateg”.
Konflikt w Syrii wyniósł rosyjskiego prezydenta do
roli głównego rozgrywającego w światowej polityce. To on dzisiaj
podejmuje najistotniejsze decyzje, to jego propozycji słuchają szefowie
państw, to on skupia uwagę mediów – od Pekinu po Waszyngton. Putin,
jakkolwiek paradoksalnie by to zabrzmiało, stał się nagle
strażnikiem pokoju na Bliskim Wschodzie, obrońcą zdrowego
rozsądku, a jednocześnie wybitnym negocjatorem i „superstrategiem”. I
pomyśleć, że jeszcze w sierpniu ten sam Putin był
złowrogim prześladowcą gejów i lesbijek, potworem, którego
cały Zachód powinien solidarnie potępić i bojkotować za
homofobiczną krucjatę.
Sztuka mydlenia oczu
Oczywiście kremlowskie plany rozbrojenia reżimu
Baszara Asada są jedynie zasłoną dymną i próbą
zyskania na czasie. Czy ktoś naprawdę sądzi, iż syryjski
dyktator odda w ręce „społeczności międzynarodowej”
cały swój chemiczny arsenał i zasiądzie do rozmów pokojowych?
Czy ktoś jeszcze wierzy, że działania Putina wynikają z
troski o utrzymanie pokoju w regionie?
Kto zna choć pobieżnie historię zimnej
wojny, a także polityki Rosji po 1991 roku, doskonale wie, że dawni
oficerowie KGB opanowali do perfekcji sztukę mydlenia oczu rywalom. Wielu
zachodnich przywódców nabierało się na te sztuczki – od Jimmy’ego
Cartera przez Helmuta Schmidta po Jacques’a Chiraca. Niektórzy – jak Gerhard
Schröder – aktywnie i cynicznie w tych grach uczestniczyli. Za każdym
razem władcy Kremla zacierali ręce, widząc bezgraniczną
naiwność swoich adwersarzy.
Teraz jednak Putinowi trafiła się gratka nie
lada. Ma oto dziś do czynienia z prezydentem USA Barackiem Obamą i
jego przybocznym, sekretarzem stanu Johnem Kerrym – pociesznym duetem, który w
sprawie Syrii i w relacjach z Moskwą zachowuje się niczym para
ślepych kociąt. Gdyby dziennik „De Morgen” opublikował na
pierwszej stronie fotografię Obamy, podpis mógłby brzmieć:
„Superfajtłapa”.
Bomba
z opóźnionym zapłonem
Polityka Obamy wobec Rosji zatoczyła koło.
Zaczęło się od słynnego „resetu” i redukcji liczby
głowic nuklearnych w ramach układu Nowy START. Potem
nastąpiła seria zgrzytów i nieporozumień, niekończący
się spór o tarczę antyrakietową, retorsje Kongresu USA w związku
z zamordowaniem prawnika Siergieja Magnickiego, zakaz adopcji rosyjskich dzieci
przez rodziny z Ameryki. Rosjanom nie zależało na odnowieniu
„resetu”, bo widzieli, że Stany i tak już są poważnie
osłabione kryzysem, i że ograniczają swoją obecność
w świecie. Amerykanie z kolei coraz mniej uwagi poświęcali Rosji,
a coraz więcej Chinom i temu, co się dzieje w basenie Pacyfiku.
Kiedy Obama odwołał swoje spotkanie z Putinem w
Moskwie, amerykańska prasa zgodnie obwieściła pogrzeb „resetu” i
nadejście epoki chłodu w stosunkach między obu państwami.
Ten nagły, aczkolwiek oczekiwany zwrot, miał przynieść
więcej korzyści prezydentowi USA: to on wszak w odpowiednim momencie
uderzył pięścią w stół, protestując przeciwko
prześladowaniom antykremlowskiej opozycji, ustawie zakazującej
„propagandy homoseksualnej”, a także (już mniej oficjalnie) przeciwko
udzieleniu azylu Edwardowi Snowdenowi i rosyjskiej pomocy dla Asada.
Amerykański prezydent znów stał się liderem wolnego świata,
z jednej strony heroicznie walczącym o prawa uciśnionych, z drugiej –
chroniącym interesy własnej ojczyzny.
Za swoją postawę Obama zyskał aplauz
większości zachodniej opinii publicznej.
Rychło jednak okazało się, że pod tym
miłym, propagandowym kożuszkiem kryje się bomba z
opóźnionym zapłonem, która za moment wysadzi w powietrze
amerykańską dyplomację.
Gniew na pokaz
Obama popełnił w sprawie Syrii kolosalny
błąd, który nie powinien się przydarzyć żadnej
głowie państwa, a tym bardziej prezydentowi takiego supermocarstwa
jak Stany Zjednoczone. Najpierw sam sobie postawił ultimatum,
ogłaszając, iż w przypadku użycia przez Asada broni
chemicznej Ameryka wkroczy do akcji. Gdy 21 sierpnia doszło do masakry w
Ghouta, Obama nie miał innego wyjścia: musiał zagrozić
militarnym odwetem.
Wydawało się, że przekroczył tym
samym Rubikon, a amerykańskie samoloty już za chwilę zaczną
bombardować koszary i składy amunicji syryjskiej armii. Po czym
uczynił coś, czego nie uczyniłby swego czasu nawet Jimmy Carter:
po prostu zrejterował. Poprosił Kongres o zgodę na
rozpoczęcie operacji, choć nie musiał (wiedząc jednocześnie,
że zgody nie dostanie). We wszystkich jego wystąpieniach
pobrzmiewała niemal błagalna prośba: „Niech ktoś zdejmie z
moich barków ten ciężar, niech ten problem rozwiąże
się sam”.
Ostatnim aktem tej tragifarsy była wypowiedź
Johna Kerry’ego, który zapowiedział, że ewentualny atak na Syrię
będzie „nieprawdopodobnie mały”.
Ameryka stanęła w jednym rzędzie z takimi
państwami jak Iran czy Korea Północna, które co najmniej kilka razy w
roku zapowiadają „zmasowane uderzenie” mające „zmieść wroga
z powierzchni ziemi”, następnie nie robią nic. Jest jednak
różnica między Kim Dzong Unem a Barackiem Obamą: ten pierwszy
nigdy nie pozwoliłby sobie na stwierdzenie, że wystrzeli na Nowy Jork
„nieprawdopodobnie małą liczbę rakiet”.
Nie trzeba chyba dodawać, jak odbierane są tego
typu deklaracje np. w Pekinie. Chińscy komuniści mogą być
pewni, że jeśli któregoś dnia przyjdzie im ochota na
inwazję Tajwanu albo wysp Senkaku/Diaoyu (o które spierają się z
Japonią) Ameryka pod rządami Baracka Obamy nie zareaguje zbyt
prędko, a może wręcz nie zareaguje w ogóle.
George W. Bush, poprzedni lokator Białego Domu,
także czasami błądził, ale za jego dwóch kadencji wrogowie
USA słusznie obawiali się jego gniewu, świat zaś czuł
respekt przed amerykańską siłą. Obama jest gniewny tylko na
pokaz, przez co wiarygodność Ameryki topnieje w
przerażającym tempie.
Bezradność i chaos
Ostatnie tygodnie w polityce zagranicznej Waszyngtonu to
okres bezradności i chaosu. William Dobson, znany komentator spraw
międzynarodowych, pisał w magazynie „Slate”: „Prezydentowi Obamie
trzeba oddać jedno: działa w sposób zupełnie nieprzewidywalny.
Nikt nie wie, jaki będzie jego następny ruch. Zarówno jego przeciwnicy,
jak i sojusznicy są kompletnie zdezorientowani. Sun Tzu byłby z niego
dumny”.
Obama wygląda na człowieka zagubionego i
przestraszonego, a co gorsza – otoczonego ludźmi, którzy nie są w
stanie zdefiniować amerykańskich interesów w szybko zmieniającym
się świecie.
Nic dziwnego, że degrengolada dyplomacji USA
gwałtownie przyspieszyła, gdy sekretarzem stanu przestała
być Hillary Clinton. Można jej było wiele zarzucić, ale na
pewno nie braku kompetencji i odwagi (mam nieodparte wrażenie, że gdyby
to ona była dziś prezydentem USA, grad tomahawków już
spadałby na głowę Asada). John Kerry od początku
urzędowania zaangażował całą swoją energię w
pojednanie izraelsko-palestyńskie, krocząc ścieżką
wydeptaną przez wielu poprzedników i prowadzącą niezmiennie
donikąd. Kerry nie docenił rosnącego znaczenia Turcji, Arabii
Saudyjskiej i Kataru oraz malejących wpływów Ameryki na Bliskim
Wschodzie. Susan Rice, do niedawna ambasador USA przy ONZ, a obecnie doradczyni
ds. bezpieczeństwa narodowego, we wrześniu zeszłego roku była
niechlubną bohaterką skandalu, który wybuchł po ataku
terrorystycznym na konsulat USA w Bengazi (zginął w nim m.in.
amerykański ambasador w Libii). Rice zapewniała opinię
publiczną, iż chodziło o „spontaniczną” reakcję
tłumu, choć wcześniej była informowana przez wywiad,
że akcja została przeprowadzona z premedytacją przez islamistów
związanych z Al-Kaidą. I jeszcze jedna ważna postać:
Samantha Power, która w sierpniu zajęła miejsce Rice w ONZ. Znana ze
swoich antyizraelskich poglądów autorka książek i esejów o tym,
jak mocarstwa powinny postępować w obliczu zbrodni ludobójstwa,
zwolenniczka „humanitarnych” interwencji militarnych. To ona przekonała
Obamę, aby Stany przyłączyły się do wojny przeciwko
Muammarowi Kaddafiemu.
Wolne siedzenie kierowcy
Zespół ludzi o różnych poglądach, temperamencie,
odmiennych korzeniach społecznych, wywodzących się nawet z
innych pokoleń (wiceprezydent Joe Biden ma 70 lat, Kerry 69, Obama 52, a
Power – 43). Żadne z nich nie jest w stanie zarysować spójnej
doktryny amerykańskiej polityki zagranicznej – jaką rolę Stany
Zjednoczone mają do odegrania na Bliskim Wschodzie, w Azji, w Europie. Czy
mają być „twardym hegemonem”, „łagodnym hegemonem”, a może
powinny odgrodzić się od problemów reszty świata, zanurzając
się izolacjonistycznej utopii. Administracji Obamy coraz trudniej jest
wyartykułować, co leży w amerykańskim interesie, a co nie.
Sam prezydent wysyła sprzeczne sygnały: w duchu
jest pacyfistą, chciałby uwolnić świat od broni atomowej,
wyciąga dłoń do państw muzułmańskich, ale
przecież to on wydał rozkaz zabicia Osamy bin Ladena, to on
zwiększył liczbę nalotów dronów na pograniczu
afgańsko-pakistańskim i to on nadal przetrzymuje podejrzanych o
terroryzm w więzieniu w bazie Guantánamo (które, przypomnijmy,
obiecał zamknąć).
Obama kreował się na anty-Busha,
odżegnywał się od jego „imperialistycznej” polityki,
chodził w glorii laureata Pokojowej Nagrody Nobla, ale od czasu do czasu
okoliczności zmuszały go do podejmowania kroków, których
najchętniej by uniknął. Doprowadziło to w końcu do
pewnego rodzaju dyplomatycznej schizofrenii.
Obama chciałby wpływać na losy
świata, lecz raczej, jak powiedział dwa lata temu jeden z jego
doradców, „siedząc na tylnym siedzeniu”. Nie byłoby w tym nic
złego, gdyby nie fakt, że miejsce kierowcy zajął
właśnie Władimir Putin.
Autor jest publicystą tygodnika „Do Rzeczy”