Jaka Ameryka jest dla nas lepsza
Andrzej Talaga
07-09-2012
Republikanie i demokraci zakończyli swoje konwencje, zgłosili kandydatury na stanowisko prezydenta. Czas zatem zdefiniować, czego Polska potrzebuje od nowego przywódcy USA i przymierzyć Romneya oraz Obamę do naszych oczekiwań.
Mimo wielu zastrzeżeń ten pierwszy pasuje nam bardziej.
Kandydaci na prezydenta i ich akolici zarysowali w uproszczeniu dwa modele. W pierwszym państwo osłania obywatela: w tym celu może zwiększać wydatki publiczne oraz manipulować podażą pieniądza. W polityce zagranicznej stawia na współpracę z innymi potęgami, starymi – Europa i wschodzącymi – Indie, Brazylia, Rosja. Z Chinami zaś chce bezkolizyjnego współistnienia.
W drugim modelu obywatel jest samodzielny: aby mu ulżyć, państwo zmniejsza podatki i w konsekwencji redukuje wydatki publiczne, broni też zdrowych podstaw dolara i równowagi budżetowej, nie interweniuje w obronie „zbyt wielkich, by upaść". Za granicą z kolei Ameryka wraca do roli regulatora ładu światowego, dlatego liczy się z konfrontacją polityczną z Chinami i Rosją, wzmacnia sojusz z Europą oraz utrwala zachodnią strefę wpływów.
Jeśli chodzi o interes Polski, najważniejsze, by Waszyngton gwarantował nam bezpieczeństwo. Mieszczą się w tym między innymi utrzymanie wojsk USA w Europie, tarcza antyrakietowa, poważne traktowanie zobowiązań w ramach NATO, transfer technologii wojskowych, inwestycje w energetykę (gaz łupkowy).
Gwarancje bezpieczeństwa będą zaś skuteczne, gdy Ameryka powróci na arenę międzynarodową jako hegemon, a nie ledwie jeden z kilku graczy. Obecny kryzys ekonomiczny stwarza ku temu okazję. Mimo spowolnienia USA wciąż nadają się do roli motoru światowej gospodarki. Mają młodą, rosnącą populację, przodują w innowacyjności, ich dotychczasowy marazm nie ma uzasadnienia w twardych parametrach rozwoju. To ciągle kraj przyszłości.
Hegemon zaś nie ulega pochopnie innym mocarstwom. Buduje tarczę antyrakietową, jeśli służy to interesom jego i jego sojuszników, rozmieszcza wojska tam, gdzie są potrzebne z powodów militarnych (Pacyfik), ale i politycznych (Europa). Nie rozmywa konstrukcji świata tak, że trudno w nim poznać przyjaciół i wrogów. Twardo stoi za pierwszymi, wspomagając ich przeciw tym drugim. Nie udaje, że podstawowa kategoria polityczna „swój-obcy" już nie obowiązuje, bo niczego udawać nie musi.
2
Taka Ameryka byłaby dla Polski tarczą, za którą moglibyśmy się rozwijać przez kolejne dziesięciolecia. Niestety, jest inna. W dodatku Polska nie stanowi dla Stanów Zjednoczonych miejsca o szczególnym znaczeniu strategicznym. Może się to jednak zmienić.
Gdyby oprzeć się tylko na deklaracjach, zarówno z konwencji, jak i wcześniejszych, Romney chce dla Ameryki tego, co i dla nas będzie korzystne. Diabeł jednak, jak zwykle, tkwi w szczegółach, a najpoważniejszy z nich to skrzecząca rzeczywistość. Można gromko pohukiwać na Rosję, gdy się jest kandydatem na prezydenta, po zdobyciu urzędu trzeba jednak uprawiać realną politykę. Bieżące interesy, jak choćby utrzymanie rosyjsko-środkowoazjatyckiego korytarza dostawczego dla wojsk w Afganistanie – mogą rozmydlić ogólnie słuszny kierunek i Moskwa pozostanie wyżej od Polski na liście amerykańskich priorytetów.
Nie wiemy, jaka byłaby polityka Romneya, słyszymy tylko jego deklaracje, wiemy natomiast, jaka jest i prawdopodobnie będzie polityka Obamy. To żaden naiwniak, jak chcieliby go widzieć niektórzy komentatorzy o republikańskich sympatiach, choć łagodny w słowach potrafi działać bezwzględnie. Podczas jego kadencji Amerykanie uśmiercili w tajnych atakach więcej faktycznych i domniemanych członków al Kaidy niż za czasów Busha. Znamy jednak jego priorytety i nie wróżą one najlepiej dla Polski.
Gdyby zatem Romney jako prezydent zrealizował ledwie część zapowiedzi, możemy na tym zyskać, gdyby przygnieciony realiami ich nie realizował – nic nie tracimy. Z Obamą zaś dokładnie wiemy, na czym stoimy, wątpliwe, by podczas drugiej kadencji dokonał wolty. Wybór dla Polski jest jeden: Romney. Szkoda tylko, że nie mamy na niego żadnego wpływu.