Chińczycy
dawno nie czuli się tak potężni
Piotr Gillert
31-01-2010
Od lat Ameryka dozbraja Tajwan, by chronić go przed ewentualną
agresją ze strony ChRL. Od lat Chińczycy protestują – ale nigdy
protest ten nie był tak ostry jak teraz. Groźba nałożenia sankcji
na amerykańskie firmy i zawieszenia współpracy w kluczowych kwestiach
międzynarodowych to poważne wyzwanie dla administracji Baracka Obamy.
Można mówić o fiasku jego prób podjęcia bliskiego,
głębokiego dialogu z Pekinem. Widać to było już w
ostatnich tygodniach, gdy Chińczycy storpedowali próbę zawarcia
międzynarodowego paktu klimatycznego w Kopenhadze. A także gdy
Amerykanie uznali chińską agresję w Internecie za tak
niebezpieczną, że zasługiwała na zdecydowaną
ripostę ze strony Hillary Clinton. Na linii Waszyngton – Pekin
powiało chłodem.
Być może jednak nie mogło być inaczej. Być
może takie tarcia nastąpiłyby wcześniej czy później,
bo są po prostu nieuniknione wszędzie tam, gdzie nowa potęga
zaczyna wypierać starą. A to właśnie się dzieje:
chińskie wpływy tak na Dalekim Wschodzie, jak i w wielu innych
regionach świata zaczynają zagrażać wpływom
dotychczasowego supermocarstwa. Przez dziesięciolecia Chińczycy
woleli nie iść na udry z Ameryką, bo byli od niej
uzależnieni gospodarczo, a w dużej mierze także politycznie.
Militarnie nie mogli się z nią w żaden sposób równać. Ten
układ zaczyna się zmieniać i chińskie zachowanie
także, co nie powinno nikogo dziwić. Chińczycy od dwóch wieków
nie czuli się tak potężni jak dziś.
Nie oznacza to wcale, że oba kraje muszą niechybnie
pójść na wojnę, pociągając za sobą resztę
świata. Ameryka i Chiny są dziś zbyt blisko ze sobą
powiązane gospodarczo, konflikt nie leżałby w interesie
żadnej ze stron. Bardziej prawdopodobny jest inny scenariusz. Płyty tektoniczne
wielkiej geopolityki będą się zapewne dalej powoli
przesuwać, czemu towarzyszyć będą kolejne wstrząsy i
napięcia. Z roku na rok chińskie wpływy będą
rosnąć, amerykańskie maleć. Jak daleko zajdzie ta
przemiana, tego dziś nikt nie jest w stanie przewidzieć.