Trudna
prawda Obamy
Piotr Gillert
02-12-2009
Przemowa Baracka Obamy przyniosła znacznie więcej niż tylko
zapowiedź wysłania dodatkowych żołnierzy do Afganistanu.
Przyniosła ramy czasowe i ocenę szans natowskiej misji.
Z jednej strony amerykański prezydent stwierdził, że
wycofanie się z Afganistanu teraz byłoby porażką, która
zagroziłaby bezpieczeństwu USA i jego sojuszników. Z drugiej –
wyznaczył wyraźny termin rozpoczęcia wycofywania wojsk – lipiec
2011 roku.
Obama, niegdyś głośny krytyk "przypływu"
zastosowanego przez George'a Busha w Iraku, teraz podpisuje się pod
identyczną strategią obiema rękami. Zakłada
najwyraźniej, że w Afganistanie uda mu się zrobić to samo
co Bushowi nad Eufratem. Co jednak będzie, jeśli w lipcu 2011 roku
sytuacja okaże się nie lepsza, a może wręcz gorsza?
Tego Obama nie mógł powiedzieć. Stwierdził za to, że
definiuje sukces znacznie bardziej realistycznie niż jego poprzednik.
Wystarczy mu bowiem, że do połowy 2011 roku uda się
postawić na nogi afgański aparat państwowy do tego stopnia, by
był w stanie w miarę samodzielnie radzić sobie z talibami. Czy
jednak możliwe jest stworzenie sprawnych, cieszących się
społecznym zaufaniem struktur rządowych w próżni? W półtora
roku?
Wyjaśnienia tych pozornych sprzeczności należy szukać w
dalszej części przemówienia. Jak stwierdził prezydent, Ameryka
nie może sobie pozwolić na prowadzenie tej wojny przez kolejne lata,
bo grozi to nie tylko "wydrążeniem" jej opierającej
się na ochotnikach armii, lecz także pogłębieniem i tak
już przepastnej dziury budżetowej. Ameryki po prostu na to nie
stać. I to jest być może najważniejsze przesłanie
wystąpienia Obamy, także dla sojuszników Ameryki.
W imię jedności sojuszu, na którym opiera się nasze
bezpieczeństwo, uczestniczymy w tej misji od początku i jeśli
nadal wierzymy w siłę NATO, powinniśmy uczestniczyć do
końca. Od środy wiemy, kiedy się tego końca
spodziewać. I że nie będzie łatwo osiągnąć
sukces – nawet według wąskiej definicji Baracka Obamy.