Zwycięska wojna Putina
Wacław Radziwinowicz
24.10.2015
Od dnia, w którym rosyjskie lotnictwo zaczęło bombardować Syrię, minęły trzy tygodnie. I już mamy pierwszy oszałamiający efekt: popularność Władimira Putina wśród rodaków, która - jak się wydawało, nie może już urosnąć, jednak jeszcze podskoczyła. Wszechrosyjski Ośrodek Badania Opinii Publicznej ogłosił właśnie, że poparcie obywateli dla prezydenta osiągnęło kolejny, bezprecedensowo wysoki pułap - 89,9 proc. Historyczny rekord.
To bardzo niepokoi. Bo notowania gospodarza Kremla, przez 16 lat jego władzy zawsze znakomite, mają jednak przebieg sinusoidy, a nic tak nie wynosi ich na szczyty jak kolejne wojny. 2008 r. - czas wojny z Gruzją - dał mu 88-procentowe poparcie, a 2014 r. - aneksja Krymu i udział w konflikcie na Ukrainie - 86-procentowe.
Mamy do czynienia z nienową, a przy tym bardzo złą tradycją. Jeszcze w 1904 r. minister spraw wewnętrznych Rosji Wiaczesław Plehwe radował się perspektywą zbliżającego się konfliktu z Japonią. Zapewniał, że imperium potrzebna jest "maleńka zwycięska wojna", bo tylko podniesiona przez nią fala patriotycznego entuzjazmu uratuje kraj przed rewolucją. Wojna okazała się wcale nie mała, absolutnie niezwycięska, a koszmar rewolucji, który ogarnął mocarstwo rok później, skończył się wkrótce ostateczną katastrofą państwa carów.
"Maleńkie zwycięskie" znów jednak mamią. Za rok odbędą się wybory parlamentarne, w 2018 r. - prezydenckie. A obóz władzy idzie na nie z kiepskim bagażem. Gospodarka kurczy się o blisko 4 proc. Inflację mamy na poziomie 15 proc., realne płace spadły w tym roku o jedną dziesiątą. Perspektywy też są marne. Jak obliczyli eksperci w Waszyngtonie, na spadku cen ropy Rosja straciła przez ostatnie pół roku 100 mld dol., a to niemal połowa przyszłorocznego budżetu państwa.
Apetyt na gwarantującą poparcie społeczne "maleńką zwycięską" będzie wśród rządzącej klasy politycznej tylko rosnąć.
Na razie Rosjanie taką wojnę mają. W ich oknie na świat, czyli telewizorze, na który monopol ma Kreml, rosyjscy piloci biją nie tyle islamistów, ile Amerykanów, i to na głowę. Bo tam, gdzie nieporadni lotnicy z USA tylko chybiali, oni trafiają celnie, dzień po dniu niszcząc sztaby, arsenały i bunkry. Słowem, są górą, a to napełnia serca narodu dumą, pozwalając zapomnieć o pustoszonych przez kryzys portfelach.
Przy tym triumfalnym akompaniamencie dysonansem jest czwartkowa wypowiedź Putina na dorocznym spotkaniu Klubu Wałdajskiego w Krasnej Polanie. Prezydent ocenił sukcesy swoich sił powietrznych w Syrii jako na razie "skromne", obiecując, że będą jeszcze "kolejne".
Za sukces w tym konflikcie Moskwa przyjęłaby przede wszystkim to, że państwa regionu i Zachód, widząc jej osiągnięcia militarne, uznałyby Rosję za centrum koalicji antyterrorystycznej i przyłączyły się do niej.
Na to, jak widać, nadzieje są marne. Putin próbował posłać na negocjacje "koalicyjne" do USA premiera Dmitrija Miedwiediewa. Przynęta była niezła, bo byłego prezydenta darzą tam znacznie większą sympatią niż obecnego. Biały Dom ofertę jednak odrzucił, i to w sposób, jaki w dyplomacji należy uznać za obcesowy.
Moskiewscy eksperci, jak specjalista Rosyjskiej Akademii Nauk od Bliskiego Wschodu Georgij Mirski, oceniają, że dla Putina ważnym sukcesem będzie, jeśli uda mu się "nie wciągnąć Rosji" zbyt głęboko w wojnę. A to proste nie będzie.
Według Maksima Jusina, komentatora dziennika "Kommiersant", do tego właśnie dąży Baszar al-Asad, który chciałby wykorzystać rosyjskich żołnierzy do odzyskania kontroli nad całym krajem.
To się marzy jednak nie tylko prezydentowi Syrii. Na spotkaniu Klubu Wałdajskiego niezwykle aktywny był Ali Larijani, przewodniczący medżlisu Iranu. Udawało mu się nawet odebrać głos Putinowi i odpowiadać na zadawane mu pytania. Irańczyk bardzo emocjonalnie zaprotestował przeciwko sugestii o podziale Syrii na nowe państwa, tłumacząc, że te stale wojowałyby ze sobą. Widać, że Teheran też ma chęć wykorzystać rosyjską armię do zaprowadzenia porządku w sąsiednim kraju.
Arabista z prestiżowej Wyższej Szkoły Ekonomii Leonid Isajew przekonuje, że Moskwa, by uniknąć "pogrążenia w bagnie wojny", musi postawić sobie zadanie znacznie skromniejsze. Czyli ograniczyć się do zapewnienia swemu podopiecznemu Al-Asadowi kontroli wyłącznie na obszarze zamieszkałym przez jego współwyznawców, alawitów. To zaś tylko niewielka część państwa, które w rzeczywistości już się rozpadło. Na tym obszarze leży Tartus, gdzie Rosjanie szybko rozbudowują bazę swojej Marynarki Wojennej, i Latakia, gdzie stacjonuje ich lotnictwo.
Fiodor Łukjanow, przewodniczący kremlowskiej Rady Polityki Zagranicznej i Obronnej, też się nie spodziewa, by Syria mogła kiedykolwiek funkcjonować jako państwo w swoich dzisiejszych, formalnych granicach. Jego zdaniem Rosja powinna więc dążyć do stworzenia "alawickiego Izraela", państewka jednolitego etnicznie i wyznaniowo, które z pomocą stacjonujących na jego terytorium rosyjskich żołnierzy byłoby w stanie bronić się przed sąsiadami. Ekspert przekonuje, że leżałoby to w interesie i wielkich mocarstw, i państw Bliskiego Wschodu, bo pomogłoby ustabilizować sytuację w regionie.
Sam Łukjanow wątpi jednak, by partnerzy Moskwy byli skłonni przyjąć tę argumentację. Rozumie, że świat przyjąłby tę ideę jako przejaw ekspansji Rosji.