Zbawienne skutki powstania kalifatu

 

Robert Stefanicki

 

Porozumienie nuklearne z Iranem zmieni Bliski Wschód

 

Wizja irańskiego ataku nuklearnego, swego czasu tak sugestywnie przedstawiana przez izraelskiego premiera za pomocą rysunku bomby z zapalonym lontem, po podpisaniu we wtorek atomowego porozumienia rozpłynęła się we mgle. W jej miejsce pojawił się nowy straszak: Iran w roli hegemona. Najchętniej wymachują nim amerykańscy zwolennicy wojskowych operacji na innych kontynentach, Izrael okupujący ziemie palestyńskie oraz arabskie dyktatury. Ich zdaniem uwolniony od sankcji ekonomicznych Iran nasili wsparcie dla swoich sojuszników w regionie: dla prezydenta Syrii Baszara al-Asada, dla libańskiego Hezbollahu, palestyńskiego Hamasu i rebeliantów Huti w Jemenie. Tak się składa, że - podobnie jak sam Iran - nie to aktorzy pozostający w dobrych stosunkach z Zachodem i jego przyjaciółmi.

 

Obawy przesadzone, m.in. dlatego, że Iran nie dostanie nagle ogromnego zastrzyku gotówki. Zniesienie sankcji uzależnione od wdrażania przez stronę irańską warunków porozumienia zajmie lata. Embargo na sprzedaż broni Iranowi (za zniesieniem którego lobbowała do ostatniej chwili Rosja) potrwa co najmniej do 2023 r. - a mowa tylko o sankcjach nałożonych za program nuklearny, bo retorsje za inne przewiny Teheranu nie były negocjowane i pozostają w mocy.

 

Niemniej jednak długo negocjowane w bólach i podpisane w zeszłym tygodniu porozumienie najprawdopodobniej zmieni układ sił na Bliskim Wschodzie. Na korzyść państwa irańskiego - to jedno jest pewne, co wcale nie oznacza, że wszyscy pozostali obowiązkowo stracą.

 

Nie jest to zachwianie równowagi, lecz jej przywrócenie. Iran po rewolucji islamskiej odgrywał rolę niewspółmiernie małą do swej politycznej rangi i ambicji. Już samo podpisanie porozumienia ze światowymi potęgami po dekadach ostracyzmu przesuwa go o kilka szczebli w górę na drabinie dyplomatycznej.

 

Obawy o hegemonię mają jednak pewne podstawy. To dlatego Iran chciał mieć broń atomową - nie żeby kogokolwiek nią atakować, ale by odzyskać pozycję mocarstwa. w Iranie ważni politycy marzący o odbudowie imperium perskiego, jednoczącego szyickie narody regionu pod przewodem Teheranu i wyzwalającego Jerozolimę w oczekiwaniu na 12. imama, zbawcę ludzkości. Dla sunnitów to wyzwanie. Podkreślmy jednak, że to nie jest konflikt stricte religijny - podziały wewnątrz islamu wykorzystywane instrumentalnie przez rządy jako przykrywka dla polityki nacjonalistycznej, tak jak w przeszłości do podboju świata używano chrześcijaństwa czy komunizmu. Nie jest to też walka dobra ze złem - sunnickie monarchie nawet bardziej niedemokratyczne i skorumpowane niż Iran. Różnica jest taka, że w Iranie wciąż słychać rytualne okrzyki: "Śmierć Ameryce", "Śmierć Izraelowi".

 

Porozumienie z Ameryką nie oznacza, że rewolucyjna retoryka z dnia na dzień ucichnie, ale jest nadzieja, że Iran skupi się teraz na rzeczy najważniejszej: odbudowie gospodarki. Wbrew pozorom polityka prowadzona przez ajatollahów nie jest szalona, lecz opiera się na starannej analizie zysków i strat dla reżimu.

 

Do przełomu w stosunkach Zachodu z Iranem pewnie by nie doszło, gdyby nie poważne zmiany zachodzące w regionie: ofensywa Państwa Islamskiego i zburzenie prawie stuletniego porządku ustanowionego przez europejskie potęgi po upadku imperium osmańskiego. Barack Obama uznał, że w wojnie z dżihadem trzeba mieć po swojej stronie ajatollahów, dlatego tak usilnie dążył do porozumienia. Pozwalając na wzmocnienie Iranu (i nawiązując stosunki z Kubą), Obama odszedł od bushowskiej filozofii "osi zła" i pokazał tradycyjnym sojusznikom Ameryki, że karty nie rozdane raz na zawsze.

 

Państwo Islamskie jest wspólnym wrogiem USA, Iranu, Izraela, Arabii. Wszyscy mają teraz szanse odsunąć stare animozje w imię walki z dżihadem. Gdyby tak się stało, historycy musieliby przypisać kalifatowi zasługi w krzewieniu światowego pokoju. Pomarzyć zawsze wolno.