Terrorysty z profilu nie poznasz

 

Katarzyna Szymielewicz, prezeska fundacji Panoptykon

 

Próba wyczytania zamiarów terrorystycznych z profilu osoby podróżującej przypomina wróżenie z fusów. Co roku przybywa osób, które przekraczając granice, doświadczają dyskryminacji ze względu na pochodzenie lub wyznanie

 

Wszystko wskazuje na to, że atak na redakcję magazynu satyrycznego "Charlie Hebdo" stanie się okazją do wprowadzenia kolejnych ograniczeń naszych praw obywatelskich. I ofiarami tego nowego porządku raczej nie będą terroryści

 

Wystarczyły dwa dni, by liderzy Unii Europejskiej skorzystali z tego tragicznego wydarzenia jako pretekstu do uruchomienia kolejnych kontrowersyjnych pomysłów gromadzenia danych. Tym razem chodzi o wspólny europejski system integrujący dane pasażerów linii lotniczych, tzw. PNR (Passenger Name Records).

 

W jaki sposób profilowanie podróżnych ma nas uchronić przed działającymi lokalnie i żyjącymi obok nas zamachowcami? Przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker i przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk nie zajmują się takimi szczegółami. Szukając możliwości szybkiej reakcji, sięgają po znane środki - kolejne uprawnienia dla policji i służb wywiadowczych. Czy - po kilkunastu latach testowania tego podejścia z raczej marnymi efektami - Unii Europejskiej nie stać na bardziej przemyślaną odpowiedź?

 

Pomysł stworzenia europejskiego systemu zbierania i dzielenia się danymi PNR bynaj-mniej nie jest nowy. Dyskusja nad projektem odpowiedniej dyrektywy toczy się w Brukseli od dawna. Jednak do tej pory argumenty Komisji Europejskiej i służb wywiadowczych, które z radością powitałyby nowe uprawnienia, odpierał Parlament Europejski. W ubiegłym roku eurodeputowani zablokowali projekt dyrektywy ze względu na nieproporcjonalność proponowanych rozwiązań. Wiele wskazuje na to, że teraz - pod naporem opinii publicznej - Parlament ustąpi, a liderzy Unii Europejskiej ubiorą starą politykę antyterrorystyczną w nowe szaty.

 

Bardzo podobna dynamika towarzyszyła przyjęciu tzw. dyrektywy retencyjnej - nakazującej operatorom telekomunikacyjnym gromadzenie i przechowywanie danych o realizowanych połączeniach. Merytoryczną debatę na ten temat ucięto niedługo po zamachach terrorystycznych w Madrycie i Londynie. Dyrektywa, przyjęta w 2006 r., w ubiegłym roku została unieważniona przez Trybunał Sprawiedliwości UE jako niezgodna z Kartą Praw Podstawowych. I proces legislacyjny zatoczył koło.

 

Ten polityczny eksperyment miał jednak realny koszt - w wymiarze i ekonomicznym, i społecznym. Nadal ponoszą go operatorzy i obywatele w tych krajach, które utrzymały obowiązek przechowywania danych telekomunikacyjnych (również w Polsce). Narzędzie, które raz się przyjęło, bardzo trudno wycofać.

 

W europejskim systemie PNR mają być gromadzone wszystkie dane z systemów rezerwacyjnych - imiona i nazwiska osób podróżujących (w tym informacja o tym, czy podróżują razem), początek i cel podróży, decyzja o wyborze posiłku (która może sugerować wyznanie), język rezerwacji, dane kontaktowe (w tym numery telefonów i adresy e-mail), numery wykorzystywanych kart kredytowych i dane ich posiadaczy, informacje o powiązanych rezerwacjach (np. pokoju hotelowego), notatki z rozmów telefonicznych (jeśli takie miały miejsce) oraz metadane takie jak numer IP w momencie dokonywania rezerwacji. Na dokładkę Komisja Europejska proponuje bezprecedensowo długi okres przechowywania zebranych danych - pięć lat.

 

Skoro prewencyjne gromadzenie danych telekomunikacyjnych nie uchroniło nas przed kolejnymi zamachami terrorystycznymi, po co Unii Europejskiej kolejna megabaza, tym razem dotycząca pasażerów linii lotniczych? Według Junckera i Tuska europejski system PNR pomoże w identyfikacji obywateli państw UE, którzy brali udział w walkach w Syrii i Iraku. Tym samym bezkrytycznie przyjmują oni założenie, że to ta kategoria obywateli stanowi największe zagrożenie dla bezpieczeństwa. Nawet jeśli byłaby to prawda, doświadczenie ostatnich lat pokazuje, że tworzenie kolejnych stogów siana nie służy znajdowaniu zagubionych igieł.

 

 Próba wyczytania zamiarów terrorystycznych z samego profilu osoby podróżującej przypomina wróżenie z fusów. Czy jeśli często podróżuję z Londynu na Bliski Wschód, mam korzenie w muzułmańskim kraju, zamawiam posiłek halal i nie płacę sama za swój bilet, to już kwalifikuję się na podejrzaną? Zdaniem amerykańskich i brytyjskich służb, które od lat wykorzystują dane PNR - raczej tak. W efekcie z każdym rokiem przybywa osób, które przy przekraczaniu granicy doświadczyły dyskryminacji ze względu na pochodzenie etniczne lub deklarowane wyznanie. Obrońcy praw człowieka, naukowcy, dziennikarze, a nawet dzieci są traktowani jak potencjalni terroryści - zatrzymywani, przesłuchiwani, przeszukiwani - ze względu na "podejrzany" profil. Co dostajemy w zamian?

 

Niezależne analizy - w tym raport New America Foundation - potwierdzają, że inflacja danych i coraz częstsze wykorzystywanie algorytmów w pracy wywiadowczej nie zwiększają skuteczności wykrywania zagrożeń. Na 225 przeanalizowanych przypadków osób skazanych lub zabitych w związku z działalnością terrorystyczną tylko w czterech wykorzystano narzędzia masowej inwigilacji (takie jak analiza danych telekomunikacyjnych lub danych PNR).

 

W paru głośnych przypadkach te narzędzia ewidentnie zawiodły. Anders Breivik nie trafił pod obserwację służb, mimo że w internecie nie krył się ze swoimi radykalnymi poglądami, a bracia Carnajew (sprawcy zamachu podczas maratonu w Bostonie) zniknęli w policyjnej bazie za sprawą literówki.

 

Z drugiej strony, dzięki dokumentom ujawnionym przez Edwarda Snowdena wiemy, że celami inwigilacji są często polityczni liderzy, parlamentarzyści, negocjatorzy czy dyplomaci. Być może dlatego, że łatwiej ich namierzyć.

 

Mamy prawo wiedzieć, jakie polityczne cele stoją za wzmożoną współpracą europejskich służb i tworzeniem kolejnych narzędzi nadzoru. Mamy prawo do rzetelnego uzasadnienia środków, które będą ograniczać nasze prawa. W demokratycznej debacie możemy się domagać dowodów na ich skuteczność. A jeśli nie wierzymy już w racjonalność stanowionego prawa, to zostaje instynkt samozachowawczy. Ten nakazuje sprzeciwiać się pomysłom polityków, które zamiast zwalczać przyczyny ekstremizmu, podsycają go - wzmacniając stereotypy i dając łatwy pretekst do dyskryminacji.

 

Katarzyna Szymielewicz - prezeska fundacji Panoptykon, polskiej organizacji pozarządowej, która broni wolności i praw człowieka w kontekście rozwoju technologii i nowych narzędzi nadzoru