Kremlowscy propagandziści mają swych odbiorców za kompletnych idiotów, którzy nie pamiętają zbyt wiele

 

Wacław Radziwinowicz

 

Moskwa: Co Dziś W Rosji Piszczy. Sobotni telemost z wygnanym z kraju Michaiłem Chodorkowskim organizowała jego fundacja Otwarta Rosja. Rosja jednak, ta oficjalna, okazała się zupełnie nieotwarta. Przeciwnie - uparcie zatrzaskiwała wszelkie drzwi, okna i lufciki.

 

Hotel, gdzie były właściciel spółki naftowej Jukos, były więzień stanu nr 1, miał z Wielkiej Brytanii opowiedzieć rodakom, co myśli o stanie Rosji, okazał się otoczony policją. Potem odcięty od prądu i pogrążony w ciemności, a następnie zaminowany. Kiedy jednak uczestnicy nie wystraszyli się rzekomej bomby, a prąd wydobyli z przygotowanego zawczasu generatora, z głośników odłączonych ponoć od elektryczności co chwila dochodził gromki głos syreny policyjnego radiowozu dyżurującego pod hotelem.

 

Pod ten akompaniament Chodorkowski mógł jednak powiedzieć, że to, co robi dziś Władimir Putin, prowadzi kraj do katastrofy takiej, jaka się tu zdarzyła w 1917 roku, czyli do przewrotu, zamętu, milionów ofiar.

 

Takie zagłuszanie niewygodnych jest tu na porządku dziennym. Tydzień temu byłem na spotkaniu z Borysem Akuninem w Centralnym Domu Artystów. Pisarz znany z opozycyjnych poglądów opowiadał o swoich książkach pod akompaniament komunikatów płynących co chwila z głośników na sali. On o swoim Eraście Fandorinie, a szczekaczki o tym, że "Sasza szuka Maszy".

 

Ale to są sztuczki prymitywne, niegodne prawdziwych mistrzów masowego sypania piaskiem w oczy. Wczoraj wieczorem cotygodniowy popis tej sztuki dał Dmitrij Kisielow w niemal dwuipółgodzinnym publicystycznym posłaniu do narodu "Wieści tygodnia" w państwowej Rossii 1.

 

Podstawowym kanonem kremlowskich przekaziorów jest to, że swoim głosem mówią w nich tylko swoi, to znaczy władcy Rosji i ich świta oraz skrzywdzeni obcokrajowcy cierpiący biedę pod jarzmem Unii Europejskiej.

 

Ci, co na Zachodzie robią politykę, prawa do swojego głosu w rosyjskim telewizorze nie mają. Ich się tylko omawia i komentuje. Chyba że uda się z nich wypreparować coś przyjemnego kremlowskiemu uchu.

 

François Hollande, prezydent Francji, który w sobotę po drodze ze stolicy Kazachstanu Astany wpadł do Moskwy, by porozmawiać z Władimirem Putinem, został przez Kisielowa dopuszczony do ekranu i mikrofonu tylko po to, by podziękować, że gospodarz "znalazł dla niego czas", i wyznać, że słuchał jego czwartkowego orędzia do parlamentu i świata. Starczyło, bo przecież prowadzący przed wpuszczeniem na ekran Hollande'a bardzo długo zachwycał się wystąpieniem Putina, które dla Rosjan, jak zapewnił, było "głosem z góry".

 

Francuza według niego przygnało do Rosji "francuskie poczucie winy". Za co? Nie sprecyzował, ale chyba za całokształt. To jednak nieważne, grunt, że widzowie poznali prawdę - Holland wpadł do Putina, by się pokajać.

 

Teraz pora na Angelę Merkel, która, jak zapewnił telewizor, jest "awanturnicą" i nie potrafi "planować swych działań na dłużej niż dwa tygodnie". O niej było wczoraj dużo, ale do słowa dopuszczona nie została.

 

Z kilkoma frazami do ucha Rosjan został dopuszczony wczoraj też John Kerry, sekretarz stanu USA. Z niego Rossija 1 wzięła fragment oświadczenia o trudnej sytuacji na Bliskim Wschodzie, komplikowanej także przez to, że Baszar al-Asad nie jest dla USA pełnoprawnym prezydentem Syrii.

 

Chwilę po tym Kisielow, komentując to, co widz usłyszał, zwrócił uwagę, że dla Waszyngtonu według Kerry'ego "niepełnoprawne" są władze... Turcji. Oczywiście za to, że zgodziły się na budowę rosyjskiego gazociągu na swoim terytorium.

 

Kremlowscy propagandziści, a ich codzienny trud daje na to mnóstwo dowodów, mają swych odbiorców za kompletnych idiotów, którzy nie pamiętają nawet tego, co usłyszeli przed chwilą. A co dopiero mówić o dłuższej perspektywie.

 

Wczoraj dużo było w "Wieściach" o Mołdawii i to jej obywateli Kisielow tym razem obsadził w roli biedaków jęczących pod jarzmem Europy, to oni z ekranu zapewniali, że "Rosja jest nam potrzebna jak powietrze".

 

Tak się bowiem jakoś stało, że Mołdawianom gniją jabłka i inne owoce, bo z niewyjaśnionych przez telewizor przyczyn, pewnie z powodu intryg Brukseli, nie mogą ich sprzedać Rosjanom. A tak by chcieli, a i Moskwa chętnie by pomogła, gdyby tylko mogła.

 

Rosyjski widz nie ma prawa pamiętać, że w odległym już lipcu to moskiewskie służby sanitarno-polityczne na rozkaz z Kremla znalazły w owocach i warzywach z Mołdawii cały bukiet trucizn i szkodników i zakazały ich importu, by ocalić rosyjskiego konsumenta przed niechybną zgubą. Ale to wersja oficjalna. Prawda jest taka, że to nie Bruksela, lecz Moskwa ukarała Mołdawię za jej europejskie aspiracje.

 

Ale lipiec i ówczesna obrona Rosji przed zakazanym owocem z Mołdawii to było już tak dawno. Co innego mołdawskie wybory przeprowadzone zaledwie tydzień temu.

 

W ich wyniku, jak triumfalnie ogłosił Kisielow, "większość zdobyła" prorosyjska Partia Socjalistyczna. 21 proc. głosów od "większości" dzieli wprawdzie pewien dystans, ale w Moskwie nie taką matematykę widzieli. Tu Władimir Czurow, szef centralnej komisji wyborczej, wyliczył kiedyś, że za "partią władzy" głosowało "146 proc. wyborców".

 

Arytmetyka nie przeszkadza więc ogłosić kolejnego sukcesu Kremla, choć w rzeczywistości w parlamencie Mołdawii zdecydowaną większość mają dziś zwolennicy kursu europejskiego, a nie rosyjskiego.

 

Ta informacja jednak do widzów nie dotarła. Zagłuszyły ją triumfalne werble i trąby. Rosjanie, zdecydowana większość, która swą wiedzę o Rosji i świecie współczesnym czerpie z państwowego telewizora, dowiedzieli się, że ich kraj i ich przywódca odnieśli kolejny sukces, a "Mołdawia nasza".