Świat według Romneya
06.10.2012
Po pierwszej debacie prezydenckiej w USA siłą rzeczy nasuwa
się pytanie: A co będzie z Ameryką, ze światem, ze
mną, jeśli Mitt Romney wygra również wybory?
Odpowiedź jest trudna i mocno spekulacyjna, ponieważ mimo setek
wieców z wyborcami i tysięcy wypowiedzi dla dziennikarzy Romney pozostaje
enigmą. Jego liczne, zdumiewające wolty stały się dla
amerykańskich satyryków niewyczerpanym źródłem dowcipów.
Na przykład w sprawie aborcji w 1994 r. Romney mówił:
"Wierzę, iż powinna być w tym kraju bezpieczna i legalna.
Prawo kobiety do wyboru nie powinno stawać się tematem kampanii
wyborczych". Potem stwierdził: "Jestem obrońcą
życia poczętego. Uważam, że aborcja jest złym wyborem
poza przypadkami gwałtu i zagrożenia życia matki". W 2012
r. zapowiada, że jako prezydent nominuje takich sędziów do sądu
najwyższego, którzy zakażą aborcji w ogóle.
Najprawdopodobniej Romney jest technokratą, który w wielu sprawach nie
ma żadnych poglądów. Zawsze stara się być taki, jaki
powinien być. W 1994 r. walczył o fotel senatora w liberalnym stanie
Massachusetts z demokratą Tedem Kennedym i żeby mieć szanse,
musiał popierać aborcję. Ale po czterech latach rządów
Baracka Obamy Partia Republikańska mocno się zradykalizowała i
przesunęła na prawo - Romney jako zwolennik aborcji nie miałby
szans na nominację. Więc stał się zagorzałym
obrońcą życia poczętego.
Prezydent, który nie ma sprecyzowanych poglądów, ma swoje zalety i
wady. Jest pozbawiony uprzedzeń, słucha różnych opinii i jest
nadzieja, że światopoglądową pustkę wypełnią
poglądy słuszne (cokolwiek miałoby to znaczyć).
Ale może się też zdarzyć inaczej. George W. Bush nie
był żadnym prowojennym jastrzębiem, jedynie nie miał sprecyzowanych
poglądów na temat Iraku i generalnie świata arabskiego. Po zamachach
z 11 września 2001 r. na Nowy Jork i Waszyngton tę lukę w jego
mózgu wypełniły tzw. prowojenne kurczaki, które same nigdy nie
walczyły z bronią w ręku, ale bardzo chętnie
posyłały na wojnę innych (Dick Cheney, Paul Wolfowitz i Donald
Rumsfeld). Kosztowało to Amerykę prawie pięć tysięcy
zabitych żołnierzy i przynajmniej bilion dolarów.
Dlatego istotne jest to, jacy ludzie - potencjalni wypełniacze luk
informacyjnych lub światopoglądowych - znajdują się w
otoczeniu Romneya. Jego głównym doradcą ds. międzynarodowych
jest Dan Senor, który był dość wysokim urzędnikiem w
administracji Busha. Niesprawiedliwością byłoby nazywać go
"prowojennym kurczakiem", bo nieco prochu powąchał - pracował
jako rzecznik tymczasowych amerykańskich władz w Bagdadzie. Ale
powszechnie uważany jest za jastrzębia. Podczas wizyty Romneya w
Izraelu latem br. Senor powiedział dziennikarzom, że "Mitt
uważa, iż Izrael ma prawo zaatakować Iran".
Takie wypowiedzi leją miód na serce premiera Izraela Beniamina
Netanjahu, który zresztą jest dobrym znajomym Romneya z młodości
- w latach 80. XX wieku obydwaj pracowali w firmach konsultingowych w Bostonie.
Dlatego jeśli Romney wprowadzi się do Białego Domu, to wojna
jest bardzo prawdopodobna. Amerykanie lub Izraelczycy zbombardują
irańskie instalacje atomowe, ale na tym przecież się nie
skończy, bo Iran niechybnie odpali rakiety w stronę Izraela i poprosi
przyjaciół z libańskiego Hezbollahu, których od wielu lat sponsoruje,
żeby zrobili to samo. Co będzie dalej, tego już nikt nie jest w
stanie przewidzieć.
Jeśli w jakiejś kwestii Romney ma własne i ugruntowane
poglądy, to w ekonomii - zanim zajął się polityką,
przez ćwierć wieku robił błyskotliwą karierę w
biznesie. Z jego deklaracji przedwyborczych wynika, że są to
poglądy umiarkowane. Żadnej rewolucji nie będzie.
Kandydat Republikanów podczas debaty z Obamą zapowiedział,
że nie zamierza zmniejszać podatków najbogatszym Amerykanom (chce
obniżyć nominalne stawki, ale znieść ulgi). Ostatnio mówi
nawet, że zachowa niektóre przepisy znienawidzonej przez Republikanów
reformy służby zdrowia Obamy - te, które chronią ludzi przed
nieuczciwymi lub niemoralnymi praktykami firm ubezpieczeniowych. Zapewne ma
naprawdę zamiar przyciąć niektóre rządowe departamenty. Ale
nie na tyle, żeby uszczęśliwić radykalnych konserwatystów,
którzy marzą niemal o samolikwidacji państwa.
Również w relacjach polsko-amerykańskich nie należy się
spodziewać wielkich zmian. Wprawdzie latem Romney był w Polsce, ale
głównie po to, żeby swoim przyjazdem oskarżyć Obamę,
iż zaniedbuje sojuszników. Biografia kandydata Republikanów wskazuje na
to, że ma do Polski taki sam sentyment jak Obama, czyli żaden. Dopóki
nie zdarzy się jakaś kolejna wojna, w której wykażemy się
jako wierny sojusznik Ameryki, nie mamy co liczyć na dowody
miłości zza oceanu.
Ale to nie jest przecież istotne - najważniejsze, że Ameryka
Romneya pozostanie gwarantem naszego bezpieczeństwa.