Doktryna Obamy: Bliżej Busha niż Clintona
Bartosz Węglarczyk
2011-03-30
Ameryka Obamy będzie
prowadzić wojny, ale tylko wtedy, kiedy
będzie ją
na to stać - powiedział prezydent USA w jednym z najważniejszych swoich wystąpień poświęconych polityce zagranicznej
Naciskany od
tygodni przez media oraz politycznych sojuszników i wrogów
Barack Obama zdecydował się
wreszcie wyjaśnić,
dlaczego wydał rozkaz ataku na
Libię. W wystąpieniu
w nocy z poniedziałku na wtorek
laureat Pokojowej Nagrody Nobla objaśniał,
dlaczego użycie siły czasem jest po prostu niezbędne.
Zdaniem Obamy Ameryka ma bowiem moralny obowiązek wysłać wojsko w różne części świata nie tylko wtedy
- co oczywiste - gdy zagrożone jest jej bezpieczeństwo, ale także
wtedy, gdy "zagrożone nie jest bezpośrednio nasze bezpieczeństwo, lecz nasze interesy i nasze wartości".
To jedno
zdanie skłania wielu konserwatystów i zwolenników prawicy
w USA do twierdzenia, że
doktryna Obamy niemal dokładnie pokrywa się z doktryną Busha. Ale w przeciwieństwie do poprzedniego
prezydenta Obama stawia jeszcze jeden warunek:
decydując o użyciu
siły, Ameryka musi "zestawić koszty i konsekwencje
podjęcia tej decyzji z powodami, dla których taka decyzja została podjęta".
Obama zdecydował
się na
uderzenie na Libię, bo uważał - o czym mówił w przemówieniu - że może powstrzymać masakrę cywilów przy użyciu
stosunkowo niewielkich środków i minimalnym zagrożeniu dla życia amerykańskich żołnierzy.
- Prawdę mówiąc, nie stać by nas dziś było
na drugi
Irak - stwierdził
Obama.
Prezydent, który prowadził
kampanię wyborczą
pod hasłami niemal otwarcie pacyfistycznymi, teraz próbuje się
pokazać jako ktoś zdecydowanie mniej agresywny od Busha,
ale i bardziej gotów do użycia siły niż poprzedni prezydent z Partii Demokratycznej Bill
Clinton.
Stąd właśnie w przemówieniu
Obamy - w tak dużej części poświęconemu nie Libii, lecz generalnej
wizji amerykańskiego przywództwa w świecie - pojawiły się dwie najważniejsze wojny obu prezydentów.
Z jednej
strony nie stać więc dziś Ameryki na powtórzenie
błędów z Iraku (czyli wojny Busha),
ale z drugiej strony świat nie może tak długo
zwlekać z niesieniem pomocy obywatelom mordowanym przez własnych przywódców, jak w latach 90. Mówiąc o najważniejszej
wojnie Clintona, interwencji NATO w Bośni,
Obama powiedział: - Światowej
opinii objęcie ochroną ludzi mordowanych w Bośni zajęło ponad rok, to samo w Libii zajęło ledwie 31 dni.
- W tym
konkretnym kraju, w tym konkretnym momencie mieliśmy możliwość powstrzymania
przemocy z międzynarodowym
mandatem, szeroką koalicją z krajami arabskimi, pomocą samych Libijczyków i bez potrzeby
użycia sił lądowych - mówił Obama.
A to oznacza, że tam, gdzie takich idealnych
warunków nie ma, nawet rozlew krwi
nie nakłoni Obamy do interwencji. Syryjscy rewolucjoniści mogą więc liczyć tylko na
siebie.
Ameryka jest gotowa użyć siły - mówi prezydent - jeśli uzna takie działanie za moralne, ale wyciągnąwszy lekcje z Iraku, zrobi to tylko tam, gdzie nie będzie musiała walczyć sama i gdzie małe będzie niebezpieczeństwo
poważnych strat wśród amerykańskich żołnierzy.
Ale Obama dał
jednocześnie jasno do zrozumienia, że wesprze arabską Wiosnę Ludów. Porównał wręcz wydarzenia w Syrii, Egipcie, Jemenie czy Libii do amerykańskiej
wojny o niepodległość
w XVIII w., mówiąc: - My, którzy
powstaliśmy z rewolucji
ludzi pragnących żyć w wolności, witamy fakt, że
oto na
naszych oczach zmienia się historia Bliskiego Wschodu i Afryki
Północnej.
Pierwszy czarnoskóry prezydent
USA posunął się
nawet o krok dalej, mówiąc, że Ameryka musi być dla
zniewolonych narodów Gwiazdą Polarną wskazującą im kierunek ku wolności.
To aluzja zrozumiała dla znawców historii
Amerykanów o czarnym kolorze skóry. Bowiem angielska nazwa
tej gwiazdy - North Star -
to tytuł gazety wydawanej w XIX w. przez legendarnego przywódcę abolicjonistów Fredericka Douglassa.
Gazety, która nakłaniała niewolników
z Południa USA do zrzucenia
kajdan i podjęcia walki o wolność, ale bez użycia przemocy.