Egipski problem Waszyngtonu

 

Robert Stefanicki

 

2011-02-04 18:01

 

Poparcie powstania w Egipcie byłoby poczytane za zdradę przez innych sojuszników USA w regionie. Poparcie Mubaraka to jawna zdrada idei demokracji

 

"Condoleezza, dla Mubaraka wiza!", rymują demonstranci na kairskim placu Wyzwolenia. Condoleezza Rice, sekretarz stanu w administracji George'a W. Busha, nie ma już wiele do powiedzenia na temat wizy dla prezydenta Egiptu, ale trudno się dziwić zbuntowanym Egipcjanom, że krzyczą pod jej adresem. W 2005 r. na uniwersytecie w Kairze Rice mówiła, że "nadchodzi dzień, gdy spełni się wizja świata całkowicie wolnego i demokratycznego". Wzywała Mubaraka, by "zaufał swemu narodowi, dając mu wolność wyboru".

 

Mubarak narodowi nie zaufał, wyboru nie dał - i nie poniósł za to żadnych konsekwencji, dalej otrzymywał 1,5 mld dol. rocznie amerykańskiej pomocy. W 2009 r. do Kairu wybrał się nowy prezydent USA Barack Obama, aby po ośmiu latach "antyislamskiej krucjaty", jak w tej części świata odbierano politykę Busha, wyciągnąć do muzułmanów rękę. - Mam niezachwianą wiarę, że rzeczy, których pragną wszyscy ludzie: wolności mówienia tego, co myślą, decydowania o tym, jak rządzeni, wiary w rządy prawa i wymiar sprawiedliwości, władzy, która jest przejrzysta i nie okrada ludzi. (...) To nie idee amerykańskie. To prawa człowieka. I dlatego będziemy je popierać wszędzie - mówił w Kairze Obama w przemówieniu adresowanym do muzułmanów.

 

 

Ale administracja Obamy popierała arabskich despotów tak samo jak ekipa Busha, tolerując prześladowania polityczne, tortury, oszukane wybory, korupcję. Depesze dyplomatyczne ujawnione przez Wikileaks mówią, że Waszyngton bardzo sobie cenił sojusz wojskowy z Mubarakiem: pomagał on utrzymać pokój między Egiptem i Izraelem, dawał dostęp armii USA do Kanału Sueskiego i egipskiej przestrzeni powietrznej, pomagał walczyć z terroryzmem.

 

przyszła rewolucja. Niecały tydzień zajęła rządowi USA zmiana stanowiska z poparcia "stabilnego rządu" w Kairze, poprzez życzenie "uporządkowanej transformacji", po żądanie "demokratycznej zmiany". Zakłopotany i zaskoczony Departament Stanu, jak mówił jego rzecznik, "obserwuje i reaguje" (skąd wieje wiatr). Po kilku dniach protestów najwyraźniej uznano, że Mubarak jest nie do ocalenia.

 

Zmiana "demokratyczna" nie oznacza zmiany niekontrolowanej. Według "New York Timesa" obecni w Kairze wysłannicy Obamy namawiają przywódców reżimu do roszady: prezydent składa rezygnację, władzę obejmuje rząd przejściowy pod kierownictwem wiceprezydenta Omara Sulejmana, z poparciem szefa armii i ministra obrony. Do rządu mieliby też wejść przedstawiciele opozycji, w tym zdelegalizowanego Bractwa Muzułmańskiego. A we wrześniu - wolne wybory.

 

To rozwiązanie dawałoby nadzieję na utrzymanie Egiptu w amerykańskiej strefie wpływów. Przynajmniej do września. Przez te kilka miesięcy partia Mubaraka (ale już bez Mubaraka) zdołałaby zabezpieczyć swoje interesy, przeorganizować się i odnotować w wyborach dobry wynik. Nawet jeśli ich nie wygra, ma szanse wejść w skład nowej koalicji rządzącej.

 

Tyle że egipskiej ulicy trudno będzie zaakceptować rozwiązanie narzucone przez USA. Omar Sulejman jest postrzegany jako człowiek CIA. Dotąd demonstracje nie były antyamerykańskie, ale to się może zmienić.

 

"Kryzys w Egipcie pokazał, jak ograniczoną potęgą dysponuje Ameryka, a ściślej - jak nie jest zdolna swej potęgi używać", komentował w ABC Adam Lockyer, amerykanista z Sydney. Waszyngton już nie kreuje jak dawniej wydarzeń na świecie, lecz jedynie próbuje za nimi nadążyć. Utracił Tunezję, traci Egipt, a na tym pewnie nie koniec.

 

Amerykanie mają dylemat. Poparcie buntowników w Egipcie przeraziłoby ich sojuszników, monarchów Jordanii, Arabii Saudyjskiej czy Maroka, nad którymi też wisi widmo rewolucji. Skoro USA opuszczają przyjaciół, to może nie warto z nimi trzymać? Ale dalsze popieranie reżimu byłoby jawnym zaprzeczeniem głoszonych ideałów demokracji. Ponadto gdyby Mubarak został obalony pomimo wsparcia USA, Egipt byłby dla Ameryki stracony na dobre.

 

Wśród komentatorów widać dwa podejścia. Jedni wieszczą Armageddon: powstanie w Egipcie reżimu wrogiego Ameryce i utratę, kawałek po kawałku, całego Bliskiego Wschodu. Drudzy mają nadzieję, że jakoś to będzie. - Nie wierzę, że tracimy Bliski Wschód - mówi "Gazecie" Aaron David Miller z Woodrow Wilson Center. - Wciąż możemy próbować wpłynąć na pokojową transformację, tak aby nie zaszkodziła naszym interesom. Ale nie uda się nam decydować o tym, kto będzie rządził, bo w tej części świata Ameryka nigdy nie miała takich wpływów.