Sprawa Polańskiego: spalimy czarownicę

 

 prof. Wojciech J. Burszta* 2009-10-05, ostatnia aktualizacja 2009-10-02 18:04:31.0

 

Lata 70. w USA to były czasy paradoksów: krucjaty przeciwko dziecięcej pornografii i cyklu okładek "Hustlera", gdzie przedstawiano młode kobiety z wygolonymi łonami, wystylizowane na dzieci

 

Magdalena Żakowska: Kim jest dzisiaj Roman Polański?

 

Wojciech J. Burszta: Jest wybitnym reżyserem. Jest starszym panem, który uregulował swoje życie. Jest ojcem dorastających dzieci. Jest czynnym twórcą. Ale jest też człowiekiem, na którym ciąży bardzo poważny zarzut, o którym w dziwny sposób zapomnieliśmy przez ostatnie 30 lat. Nie tylko zresztą my, cały świat zapomniał lub przeszedł nad tym do porządku dziennego. Gdyby nie to, co się wydarzyło w Szwajcarii, pewnie na tym by się zresztą skończyło.

 

Powiedział pan - "uregulował swoje życie"...

 

- ...bo, co sam podkreślał w wywiadach i autobiografii, po tragicznej śmierci ciężarnej Sharon Tate on już nigdy nie chciał założyć rodziny, nie chciał mieć dzieci, a zwłaszcza nie chciał mieć syna. Nie widział się w trwałym monogamicznym związku. Po tym traumatycznym przeżyciu miał inny pomysł na życie - chciał być artystą w wiecznym ruchu. Wybrał dla siebie los twórcy globalnego o nomadycznym stylu życia.

 

Ale dziś jest ojcem dwójki dzieci, od 20 lat mężem tej samej żony.

 

- I w tym właśnie sensie uregulował swoje życie. Ale w momencie ślubu z Emmanuelle Seigner był już po pięćdziesiątce. I został w końcu statecznym panem.

 

Ale sprawy z 1977 roku nie uregulował.

 

- Zdecydowanie nie.

 

Jak wyglądała Kalifornia w 1977 roku?

 

- Pomijając sam akt seksualny z dzieckiem, Polański wiedział, w co się pakuje. W połowie lat 70. właśnie w Kalifornii rozpoczęła się kontrrewolucja seksualna.

 

Ale może ta kontrrewolucja nie zaistniała jeszcze w świadomości jej potencjalnych ofiar?

 

- Z pewnością Polański miał świadomość tych przemian. Jego proces nie był pierwszym w tej serii. Były bardziej kuriozalne przykłady. Choćby sprawa Harry'ego Reemsa, aktora grającego jedną z głównych ról w słynnym "Głębokim gardle", pierwszym filmie pornograficznym dopuszczonym do kinowej dystrybucji w USA. W 1974 roku Reems został oskarżony przez pastora Parisha z Tennessee o rozpowszechnianie obscenicznych treści. FBI aresztowało go w jego nowojorskim apartamencie. Został deportowany do Tennessee i tam skazany. Był pierwszym aktorem w historii Ameryki oskarżonym i skazanym przez rząd federalny za udział w filmie. To była wtedy bardzo głośna sprawa. Za Reemsem wstawiły się gwiazdy Hollywood i elity Nowego Jorku. Dwukrotnie odwoływał się od wyroku, jego procesy trwały w sumie cztery lata. W 1978 roku został uniewinniony, ale uzależnił się trwale od narkotyków i alkoholu. Nigdy nie wrócił do kina. Jeśli to było kino, oczywiście.

 

Połowa lat 70. w USA to były czasy wielkiej krucjaty nazywanej powtórną ewangelizacją Ameryki. Polański nie mógł o tym nie wiedzieć.

 

Kiedy zaczęła się ta krucjata?

 

- Symboliczny był rok 1969, kiedy to rząd federalny zgodził się oddać hrabstwom i stanom prawo do definiowania pewnych przestępstw. Stąd wzięło się właśnie nowe orzecznictwo w Kalifornii - automatyczne klasyfikowanie aktu seksualnego z dzieckiem jako gwałtu. To był taki okres, kiedy Amerykanie powiedzieli sobie, że rewolucja seksualna poszła za daleko. Powstawały takie organizacje, jak na przykład feministyczne Woman Against Prostitution. To było zadziwiające - z jednej strony tego frontu byli tzw. ewangeliści i rząd amerykański, który chciał powrócić do wyidealizowanej moralności Ameryki z lat 50., a z drugiej strony feministki protestujące przeciwko utowarowieniu seksu.

 

Polański należał do czasów, które właśnie przemijały. Do czasów rewolucji seksualnej, wielkiego obyczajowego eksperymentu.

 

- I w reprezentantów tych czasów poszło pierwsze uderzenie kontrrewolucji. A w szczególności - w środowisko filmowe. Wtedy skazano Marvina Millera, jednego z najbardziej znanych wydawców czasopism pornograficznych, pierwotnie na 60 lat, po kilku apelacjach wyrok się radykalnie zmniejszył. To były czasy procesu Larry'ego Flinta, wydawcy "Hustlera", a potem zamachu na jego życie, w wyniku którego jest częściowo sparaliżowany. To były czasy, kiedy wprowadzono w stanach klasyfikację filmów - na ogólnodostępne i na tzw. X dla dorosłych. To były czasy - jak to wówczas nazywano - walki z pornografią Hollywood. W Kalifornii obsesją była walka z dziecięcą prostytucją. Powstawały w tej sprawie setki stowarzyszeń. I Hollywood czuło ten oddech na plecach.

 

Z tego, co pan mówi, wynika, że Polański wybrał nie tyle drogę artysty globalnego, co drogę na zatracenie.

 

- Być może właśnie tak było. To były czasy paradoksów. Z jednej strony krucjata antyseksualna, krucjata przeciwko dziecięcej pornografii, pod którą kryje się po prostu pedofilia, a z drugiej - cykl okładek "Hustlera", gdzie przedstawiano młode kobiety z wygolonymi łonami, wystylizowane na dzieci. A nad tym wszystkim unosiła się atmosfera schyłku. To był taki fin de siecle kontrkultury.

 

Czasy ostatniej szansy na co?

 

- Na wszystko, co ekstremalne. Czasy korzystania z wybranych elementów kontrkulturowych. Bo to nie tylko eksperymenty z pogranicza seksualno-obyczajowego, ale także narkotyki. To był bardzo ważny element tamtych czasów.

 

Kim był w tym wszystkim Roman Polański?

 

- Był reprezentantem artystycznej bohemy, która robiła rzeczy bardzo różne. Z dzisiejszej perspektywy również dość nagannie oceniane. I z punktu widzenia artystycznego i etycznego - na pograniczu sztuki i pornografii. To była jedna wielka prowokacja.

 

Czym różni się nasza dzisiejsza perspektywa od amerykańskiej tamtych czasów?

 

- Tamta rewolucja konserwatywna na dobre przeorała również nasz sposób myślenia. Powstał taki obraz lat 60. i 70. jako czasów bezideowych, a jeśli już ideowych, to całkowicie fałszywych, nieudanych i niebezpiecznych dla tożsamości narodowej, struktury społecznej, rodziny. To właśnie rewolucja konserwatywna ten obraz utrwaliła. Dziś wracamy do pewnych wartości kontrkultury, a zatem - z perspektywy konserwatywnej - trzeba tym bardziej ścigać tych wszystkich, którzy z tamtymi czasami się jakoś kojarzą. W tym, oczywiście, Polańskiego.

 

Polański podwójnie obraził Amerykę. Po raz pierwszy dopuszczając się przestępstwa, a po raz drugi - uciekając wymiarowi sprawiedliwości.

 

- Oczywiście. Podobnych procesów było wtedy sporo, ale tylko Polański uciekł, mimo że proces choćby Harry'ego Reemsa był o wiele bardziej stronniczy. To tam była prawdziwa zajadłość, nienawiść, propaganda. A jednak Reems do końca walczył w sądzie. Te procesy się odbyły i nikt już dzisiaj o nich nie pamięta. Z procesem Polańskiego byłoby pewnie podobnie. To jakiś chichot historii.

 

Ale o sprawie Polańskiego też zapomnieliśmy na trzy dekady.

 

- Tak. Ale to mówi bardziej o naszym stosunku do świata, o naszej moralności. Zresztą w PRL-u nie nagłaśniano tej sprawy. Nikt nie miał interesu w robieniu z Polańskiego potwora. Zapadła zasłona milczenia, tym bardziej że udało mu się uciec z tych strasznych Stanów.

 

Polański był wtedy dobrem narodowym?

 

- I jest nim nadal. Tyle że od początku lekceważyliśmy sprawę tego przestępstwa. Przecież teraz lekceważymy - mówimy wciąż o Polańskim, ale ani słowa o tamtej dziewczynce. A jak już, to "sama chciała, ubrała się prowokacyjnie, może i miała z tego jakąś przyjemność". Różnica między polską i amerykańską świadomością w tej sprawie jest zasadnicza. Tam dziecko jest dobrem chronionym. Jeśli Amerykanie się czegoś boją, to po pierwsze tego, że ktoś ich może zastrzelić, a po drugie - że ktoś mógłby skrzywdzić ich dzieci. W Polsce dużo mówimy o dzieciach, ale częściej o tych nienarodzonych. Nadal panuje przyzwolenie na przemoc w rodzinie, kwestia wieku, do którego dziecko jest nietykalne, też jest relatywna.

 

Tyle że dziś - po aresztowaniu Polańskiego - sytuacja się skomplikowała. Nie mówimy już o tych wydarzeniach sprzed lat jednym głosem.

 

- Myślę, że to wielka terapeutyczna wartość. Bo uruchomiła się dyskusja zasadnicza.

 

To nie jest dyskusja o Polańskim - o tym, czy jest dobrem narodowym, czy nie. To jest dyskusja o tym, kim my jesteśmy. Jaka jest nasza moralność.

 

I jakie pana wnioski z tej dyskusji?

 

- Dość pesymistyczne.

 

Bo jak na razie w tej dyskusji z jednej strony są twardzi uniwersaliści, którzy odwołują się właściwie do jednego argumentu - "wyobraźcie sobie, że to jest wasza córka", a z drugiej relatywiści, którzy sugerują, że ta dziewczynka nie jest bez winy, jak Daniel Olbrychski w programie Moniki Olejnik. A to jest fundamentalna kwestia kulturowa: na ile prawo jest uniwersalne, a na ile podlega interpretacjom narodowym, międzykulturowym?

 

A jak jest pana zdaniem?

 

- W tym wypadku standardem kulturowym powinno być to, że my, społeczeństwo, się umawiamy: obojętnie jaki jest kontekst - czy to jest młodociana prostytutka, lolitka, czy dziecko niedorozwinięte - to jest zawsze dziecko.

Ale tzw. relatywiści to nie tylko Daniel Olbrychski.

 

- Nazwijmy ich może lepiej kontekstowcami. Bo relatywiści w Polsce - nie wiadomo dlaczego - negatywnie kojarzeni.

 

Więc kontekstowcy mają też inne argumenty. Na przykład ten, że sprawa Polańskiego uległaby w Polsce i w wielu krajach europejskich przedawnieniu. Minęły 32 lata. U nas nikt by go już za to nie ścigał. A w Kalifornii w tym przypadku nie ma przedawnienia.

 

- Nie ma. I tam będą go ścigali do końca. Ale przecież on o tym doskonale wiedział. Był zwierzyną łowną przez tyle lat. Prawo jest prawem i trzeba je respektować.

 

Ale my musimy chyba respektować nasze prawo, a nie prawo Stanów Zjednoczonych, Malezji czy Chin?

 

- I to jest pytanie, na które też musimy sobie odpowiedzieć. Ale z pewnością nieobecność sprawcy sprzed lat tam, gdzie się to dokonało, nie unieważnia tego, co się wówczas stało.

 

Kolejny argument kontekstowców brzmi mniej więcej tak: minęły 32 lata, Roman Polański jest dzisiaj innym człowiekiem.

 

- Wszyscy jesteśmy inni po 30 latach. Ja też jestem inny. Mogę wręcz powiedzieć, że jestem lepszy. Ale to nic nie zmienia w ocenie tego, kim byłem 30 lat temu. Są różne koncepcje naszej tożsamości. Dla Kościoła możemy na przykład odkupić nasze winy, idąc do klasztoru, istnieje także pojęcie odpuszczenia win.

Roman Polański zapłacił Samancie Gailey odszkodowanie. Ona twierdzi, że mu wybaczyła.

 

- Ale znamy też argument drugiej strony: ofiara, która była dzieckiem, nie może wybaczyć, trauma związana z takim przeżyciem może się ujawnić po kilkudziesięciu latach.

 

Czy talent może być okolicznością łagodzącą?

 

- Może w kontekście artysty przeklętego. Ale nie sądzę, żeby Polański był takim typem artysty. W romantycznej wizji artysty przeklętego chodziło o nieprzystosowanie do świata, niezgodę na świat, biedę i niezrozumienie. Mam raczej wrażenie, że w imię fałszywie pojętego interesu narodowego staramy się zrobić dzisiaj z wybitnego artysty artystę przeklętego. A to nie tak.

 

Dlaczego każdy czuje potrzebę zajęcia stanowiska w sprawie Polańskiego?

 

- Powodem jesteście wy, media, którzy wymagacie tego od każdego. Ale myślę, że to dobrze. Tyle że najważniejsza część tej dyskusji toczy się w domach, w prywatnych rozmowach, w rodzinach. Musimy sobie, jako społeczeństwo, odpowiedzieć na kilka fundamentalnych pytań. Kim jest dziecko? Kim jest twórca? Na ile się możemy posuwać w obronie naszego rodaka? Jakich argumentów w tej obronie używać? To jest wiwisekcja nas samych. Głupio to brzmi, ale dobrze się stało, że mamy pretekst do takiej wiwisekcji. Mam nadzieję, że coś z tego zostanie.

 

Dlaczego tak miło jest patrzeć na upadek idola?

 

- To jest odwieczny, uniwersalny mechanizm ściągania z piedestału. Tyle że dzisiaj - dzięki elektronicznym mediom - możemy poznać skalę tego zjawiska. To jest coś niesamowitego. Karnawał, który się nigdy nie kończy. Mówiliśmy, że amerykański wymiar sprawiedliwości przez lata polował na Polańskiego, ale teraz dopiero zaczęło się nasze, polskie polowanie na Polańskiego. Na naszą czarownicę. Na czarownicę właśnie, bo forma męska - czarownik - kojarzy się o wiele bardziej pozytywnie.

 W jaką fabułę układa się los tego człowieka?

 

- Niewątpliwie mamy do czynienia z jakimś fatum. Żydowskie dziecko, które cudem przeżyło wojnę, śmierć ciężarnej żony, przestępstwo, za które nie ma przedawnienia, ucieczka, ale w końcu więzienie. A z drugiej strony kilkudziesięcioletnie pasmo artystycznych sukcesów. Przecież to jeden z najbardziej znanych reżyserów.

 

Brukowce wieszczą: "Umrze w więzieniu".

 

- Niezwykły życiorys niezwykłego człowieka. Zawsze tego typu postaci i wydarzenia obrastały w legendy. Dzisiaj tak tego nie nazywamy, ale taka opowieść się właśnie na naszych oczach buduje. To jest opowieść o winie i odkupieniu. Być może tym odkupieniem będzie śmierć w więzieniu, ale my przecież lubimy takie sekwencje. A życiorys Polańskiego jest tego idealnym przykładem. O tym też przecież dziś dyskutujemy: Czy on odkupił już swoje winy? Czy odkupieniem musi być więzienie? Kościół zna pojęcie miłosierdzia.

 

Ale lud miłosierdzia chyba nie zna.

 

- No właśnie!

 

Spalimy czarownicę?

 

- Obawiam się, że tak.

 

Sześć lat temu odbyła się uroczysta premiera "Pianisty" w warszawskiej Filharmonii Narodowej. W obecności prezydenta Kwaśniewskiego, jego żony, premiera, ministra spraw zagranicznych, ministra kultury. Były owacje na stojąco, hołdy dla wielkiego artysty. Nikt wtedy doniesień do prokuratury nie składał.

To jest taki mechanizm "gdybym wiedział...". Ale przecież wszyscy wiedzieli!

 

- Wątpię. Wciąż mówimy o pewnych wąskich w sumie kręgach. To jakieś 30 proc. społeczeństwa. Te wydarzenia nie były elementem wiedzy potocznej. Pytałem o to ostatnio młodych ludzi, studentów - oni nie mieli o tym pojęcia, kompletnie się tym nie interesowali. A myśli pani, że na polskiej wsi to była powszechna wiedza?! A dziś, dzięki tabloidom, ludzie na wsi się dowiedzieli, co on tam wyprawiał. Tym bardziej ten osąd dziś jest taki surowy. W ten sposób nie tyle ludzie ukrywają swoją niewiedzę, co realizują potrzebę potępienia i jednoznaczności.

 

I jak już spalimy czarownicę, to nas ulepszy jakoś?

 

- Ja mam wciąż nadzieję, że to nie o to chodzi. Że dzięki tej sprawie nazwiemy sobie pewne rzeczy po imieniu. Że przyjrzymy się sobie, naszym wujkom, ciociom, przyjrzymy się uważniej naszym dzieciom.

 

To jest pozytywny scenariusz. A negatywny?

 

- Najbardziej boję się, że zaczniemy to wszystko penalizować. Że pogłębi się w nas nieufność. Mam wciąż w głowie pewne wydarzenie sprzed lat. W Paryżu na jednej z największych ulic zgubiła się mała dziewczynka. Płakała rzewnie. Obserwowałem to i przez godzinę nikt do niej nie podszedł.

 

Pan też nie.

 

- Słabo znałem francuski, ale w końcu podszedłem. A jak to zrobiłem, wszyscy patrzyli na mnie jak na pedofila. Oni nie podeszli właśnie dlatego, że bali się takich spojrzeń. My jesteśmy dziś w sprawie pedofilii na tym etapie rozwojowym, co Stany Zjednoczone 32 lata temu. To jest teraz nasza krucjata.

 

Ale ta krucjata odbywa się w trochę innych warunkach. Dzięki mediom debata, o której pan mówił, nabrała niewyobrażalnego tempa. Być może zakończy się jeszcze, zanim zapłonie stos?

 

- Ale ten stos już płonie. Polański już został ściągnięty z piedestału. Już został moralnie potępiony. Już wywleczono to, co można było wywlec. I nie mam wątpliwości, że już zaczęło się głębsze grzebanie w jego życiorysie z tamtych lat.

 

W amerykańskiej krucjacie lat 70. to Hollywood stało się uosobieniem zła. Czy dziś ta krucjata też obróci się przeciwko artystom?

 

- Na pewno. Prysł mit, że wszyscy znani artyści to jednocześnie intelektualiści, autorytety. W trakcie tej debaty wyszła na jaw pewna miałkość intelektualna niektórych z tych ludzi. I jednocześnie straszne zapatrzenie we własny światek jako wyspę, która ma trochę inne prawa w ocenie tego, czym jest dobro i zło. To się nie będzie podobało. Wypowiedzi Krzysztofa Zanussiego i Daniela Olbrychskiego dla wielu ludzi były z pewnością szokiem. Dla mnie zresztą też.

 

Chce pan powiedzieć, że nie można dziś bronić Romana Polańskiego?

 

- Można, ale nie w taki sposób.

 

A w jaki?

 

- Oddzielając twórcę od dzieła, które stworzył. Nie negując winy, do której Roman Polański się przecież przyznał, ale pamiętając o kontekście kulturowym. Jest taka prawidłowość, że mamy w historii cykle nazywane okresami paniki moralnej. W latach 60. w Anglii wytworzyła się taka panika w związku z bijatykami subkulturowymi - bili się modsi z rockersami. W czasach AIDS była panika w związku z narkomanami i homoseksualistami. Teraz mamy panikę moralną wokół pedofilii. To dziś - jak ich nazywamy - diabły w ludzkiej skórze. Oni jeszcze bardziej niebezpieczni niż te poprzednie grupy, bo nie są subkulturowi, nie widać ich, nie czuć, nie przemieszczają się stadnie, są tacy jak my. Jesteśmy w szczycie tej paniki i w kontekście sprawy Polańskiego musimy o tym szczególnie pamiętać. Żeby nie dopuścić do sytuacji, w której będziemy mieli równanie: Polański = pedofilia.

 

Wyobraźmy sobie, że Polański zostanie deportowany, że zostanie skazany, że odsiedzi wyrok. Że wyjdzie z więzienia i zrobi kolejny film. I będzie warszawska premiera w Filharmonii Narodowej. Czy ona może wyglądać tak, jak premiera "Pianisty" sześć lat temu?

 

- Naturalnie! Będzie jeszcze więcej huku. Zwłaszcza że można się domyślać, że to nie będzie ani film zabawny, jak "Nieustraszeni pogromcy wampirów", ani historyczny, jak "Pianista", tylko tragiczny.

 

*prof. Wojciech J. Burszta jest antropologiem kultury, kulturoznawcą, kierownikiem Katedry Antropologii Kultury w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej

 

prof. Wojciech J. Burszta*