USA-Polska. Koniec romansu

 

 Marcin Bosacki

 

2009-08-31

 

Jutrzejszą datę warto dobrze zapamiętać. Nie jako 70. rocznicę wybuchu wojny, lecz jako symboliczną datę końca polsko-amerykańskiej randki w historii.

 

12 marca 1999 r. Bronisław Geremek składał w Independence protokoły wstąpienia Polski do NATO. Wspominał sławny plakat "Solidarności" z 1989 r. z Garrym Cooperem i mówił: - Dla Polaków "w samo południe" nadeszło dziś...

 

To był, obok tłumów wiwatujących dla prezydentów Clintona i Busha podczas ich wizyt w Warszawie, szczyt polsko-amerykańskiej miłości. Dziś nadszedł jej zmierzch - wraz z wycofaniem się rządu Obamy z umów z Polską i Czechami o tarczy antyrakietowej. I wysłaniem na 70. rocznicę wybuchu wojny, wielkiego wydarzenia nie tylko historii Polski, ale i świata, Williama Perry'ego, który jest w Waszyngtonie politycznym zerem, a dopiero gdy w Polsce zrobił się szum, kogoś istotnego - gen. Jamesa Jonesa.

 

Wśród nostalgicznych lamentów jednych i wściekłych burknięć "a nie mówiłem" innych warto się zastanowić, co naprawdę w ostatnich 20 latach między USA a Polską się stało.

 

To, że Polska po 1989 r. wybierze strategiczną opcję na Zachód, było jasne. Ale że będzie to opcja tak bardzo proamerykańska, a nie europejska, tak oczywiste już nie było. Wynikło to z trzech czynników. Po pierwsze - z historii od września 1939 r. po politykę wobec Polski Reagana i George'a Busha starszego. Ze słusznej niewiary w to, że historia się skończyła, a Polsce niebezpieczeństwa, zwłaszcza ze wschodu, już nie grożą.

 

I z realnej oceny sytuacji. USA w latach 90. były jedynym supermocarstwem: wojskowym, dyplomatycznym i gospodarczym. W dodatku supermocarstwem Polsce przychylnym. Z kolei Europa nie miała armii, dyplomacji i nawet wizji swego miejsca w świecie. A czołowi jej przywódcy, znad Loary zwłaszcza, wykazywali się nadzwyczajnymi zdolnościami w lekceważeniu interesów Europy Środkowej.

 

Tak naprawdę amerykański wybór ojców założycieli polskiej niepodległości - od Mazowieckiego przez Wałęsę po Kwaśniewskiego i od Skubiszewskiego przez Bartoszewskiego i Geremka po Cimoszewicza i Rotfelda - nie był naiwnym zadurzeniem, lecz jedynym możliwym wyborem.

 

To, co okazało się błędem, to jego bezalternatywność. Wiara, niewypowiadana, ale podskórnie obecna, że skoro jesteśmy z USA, to nic nam nie grozi, a wszystkie problemy jakoś się rozwiążą. Polska była, tak jak mówił w 1999 r. Geremek, sojusznikiem na dobrą i złą pogodę.

 

Byliśmy w Bośni i Kosowie, Iraku i Afganistanie. Nasi żołnierze, co Amerykanie podkreślają, w tych miejscach walczyli, a nie udawali, że walczą. Polski wywiad szedł (aż za mocno) ręka w rękę z amerykańskim w wojnie z terroryzmem. Polska przyznała Ameryce największy kontrakt w historii swej obronności - na samoloty F-16. Po stronie starej Europy Polska i Europa Środkowa stawały tylko w drugorzędnych sporach z USA.

 

W zamian Polska dostała członkostwo w NATO, rzecz, mimo kryzysu Sojuszu, nadal ważną. Ale to, że bezwarunkowe popieranie Ameryki coraz mniej nam się opłaca, zaczęło być jasne już za Busha.

 

Na Iraku, największym gambicie polskiej polityki zagranicznej ostatnich 20 lat, nie zyskaliśmy. Okazało się, że Waszyngton coraz mniej energii poświęca sprawom dla Polski kluczowym - słabym państwom u naszych wschodnich granic pogrążającym się w paranoi (Białoruś) albo chaosie (Ukraina). Nie udało się też z pomocą USA znaleźć kaspijskiej alternatywy energetycznej dla dostaw z Rosji (teraz, być może, uda się to zrobić w UE).

 

Dowodem na to, że polska klasa polityczna wychodzi w stosunkach USA z etapu zakochania, był sposób, w jaki para Tusk - Sikorski negocjowała z Amerykanami sprawę tarczy. Domagaliśmy się za to czegoś konkretnego. Kłopot w tym, że nic konkretnego nie dało się dostać (przejściowa obecność ćwiczebnych patriotów jest bez znaczenia).

 

Jeśli się uważało, jak ja, że w sumie baza amerykańska Polsce się opłaca, bo w razie czego Amerykanie będą jej, a więc i Polski, bronić, to należało przełknąć dumę, ponarzekać na egoistycznych Jankesów i brać tarczę trzy lata temu. A jeśli się uważa, że tej bazy nie było nam trzeba, to nie ma powodów, by teraz płakać.

 

Amerykanie nie dają prezentów tym, których lubią. Dają je tam, gdzie uważają to za konieczne, lub tym, którzy mają w Waszyngtonie potężne lobby. Polska takiego lobby nie ma.

 

Obamie powinniśmy być wdzięczni. Po pierwsze, za szczerość. Polska podpisała umowę z USA, nie z prawicą Busha, a jako żywo w sierpniu 2008 r. kandydat Obama nic nie mówił, że jest jej przeciwny. Mimo to prezydent Obama nie konsultuje z Polską decyzji o rezygnacji z planów tarczy. Zignorował list b. prezydentów i premierów naszego regionu. Na 1 września wysyła z łapanki. Europa Środkowa Obamy nie interesuje. On stawia sprawy tak jasno, że tylko ślepcy mogą jeszcze wierzyć w jakieś "specjalne relacje Polski i USA".

 

Po drugie, bądźmy wdzięczni Obamie, bo czegoś - mam nadzieję - nas nauczył. Otaczający go tzw. realiści z ich fiksacjami na punkcie gry wielkich mocarstw i odrzucenia z polityki jakichkolwiek wartości często się mylą. Ale realiści i Obama mogą nas nauczyć tego, że w polityce międzynarodowej nie ma miejsca nie tylko na romanse, ale i na bezalternatywność. Że świat jest - jak życie - brutalny. Przyjaźnie rzadko są trwałe, coś takiego jak wdzięczność - wyjątkowe. Wygrywa mocniejszy, mądrzejszy i bardziej elastyczny.

 

W stosunkach z USA musimy zacząć grać twardo. Ale błędem polskich władz byłoby teraz deklarowanie, że "z Jankesami to już nigdy...", pomrukiwanie o wycofaniu wojsk z Afganistanu czy zapewnianie, że następny kontrakt dostanie każdy, tylko nie Amerykanie...

Z naszego punktu widzenia trudno sobie wyobrazić splot równie niekorzystnych okoliczności w Waszyngtonie. Pierwszy prezydent, który Europy nie czuje, ogromne zaangażowanie USA gdzie indziej, w rządzie realiści, polityczna tendencja do robienia wszystkiego odwrotnie niż Bush (a więc też: bliżej Rosji, dalej od Europy Środkowej)...

 

Ale wiele z tych czynników może się zmienić jeszcze za Obamy. Na pewno się zmieni po Obamie, choćby na zasadzie wahadła. USA pozostaną wielkim, choć słabnącym mocarstwem, którego interesy często są zbieżne z naszymi. Ameryka powinna pozostać dla Polski jedną z opcji.

 

Ale jest pewne, że 1 września 2009 r. skończy się polsko-amerykański romans, ta bezalternatywność polityki polskiej, ta bezwarunkowość poparcia dla USA. Nie powinniśmy ogłaszać nowego romansu, np. z niektórymi krajami Europy Zachodniej. Nasze związki z Europą, gospodarcze, kulturowe i strategiczne, z każdym rokiem są silniejsze, i dobrze. Kłopot w tym, że o Europie, tak jak 20 i 10 lat temu, można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest spójna i silna.

 

Tak jak wówczas obszar na wschód od naszych granic jest nadal w chaosie. A Rosja wciąż nie widzi w nas, delikatnie mówiąc, partnera do poważnych rozmów.

 

Polska, mimo zakotwiczenia w UE i NATO, nadal jest krajem w przeciągu. Zamiast romansów potrzeba nam dojrzałej, nowej strategii opartej na grze na wielu fortepianach.

 

Marcin Bosacki