Świat musi rozbroić
Osetyjską minę
Wacław Radziwinowicz
2008-08-09
Decydując się na "wyzwolenie"
czy też, jak mówił wczoraj rano, "przywrócenie porządku konstytucyjnego" w Płd.
Osetii, prezydent Gruzji Micheil Saakaszwili popełnił ogromny błąd
Tak jak kiedyś
Slobodan Miloszević nie
zrozumiał on, że jego kraj ma do wyboru albo aksamitny
rozwód ze zbuntowanymi republikami -Abchazją i Płd. Osetią - albo zamęt i rozpad kraju
w wyniku krwawych konfliktów. Od
początku lat 90. jest przecież jasne, że mieszkańcy obu prowincji, podjudzani umiejętnie przez Moskwę, za nic nie
chcą żyć pod
rządami Tbilisi.
Być może prezydent Gruzji chytrze liczył na to, że
w piątek, kiedy zaczynała się olimpiada, Rosjanie pozostaną neutralni. Był naiwny, bo przecież
takiej okazji, jaką jej teraz
stworzył, Moskwa nie przegapiłaby nigdy.
Rosja od
dawna otwarcie wspiera zbuntowane przeciw Gruzji Abchazję i Płd. Osetię i już dawno
nadała obywatelstwo zdecydowanej większości
mieszkańców obu samozwańczych republik. Teraz, kierując swe czołgi, helikoptery i odrzutowce
na stolicę
Płd. Osetii Cchinwali, może szczerze argumentować, że broni tam swoich obywateli.
Saakaszwili, polityk, na którego
stawiał Zachód i Polska, raczej
prędzej niż później zapłaci za swój wczorajszy
błąd.
Dziś najważniejsze jest jednak to, jak zatrzymać kaukaski konflikt. Politycy, w tym i polscy
przywódcy, powinni zdecydowanie domagać się bezwarunkowego przerwania ognia, apelując do Busha i Putina, którzy
obaj szczęśliwym trafem są
w Pekinie. Putin musi natychmiast wycofać swoje wojska i
ostudzić wojenny zapał przyjaciół w Płd. Osetii. Bush musi zatrzymać swego protegowanego Saakaszwilego.
A co dalej?
Konflikt w Osetii to nie lokalny zatarg
gdzieś w ciemnym kącie Europy. To wybuch jednej z wielu min z opóźnionym zapłonem, które pozostały po upadku ZSRR. Takich
miejsc jak Płd. Osetia, gdzie większość mieszkańców buntuje się przeciw swej nowej ojczyźnie,
jest sporo. Gruzińska Abchazja. Samozwańcze Naddniestrze. Potencjalnie wybuchowy Krym. Stale niespokojny rosyjski Północny Kaukaz.
Politycy w Moskwie i na Zachodzie lubią się bawić tymi minami, wykorzystując
je przeciw sobie, i w ostatnich latach
niewiele zrobili, by je rozbroić. Dramat, który rozpoczął się wczoraj na Kaukazie,
pokazuje, jak niebezpieczna jest ta gra i że
czas najwyższy ją przerwać.
Kiedy przez kilkanaście
ostatnich lat na
Bałkanach trwały wojny, Rosja niezmiennie
wspierająca Serbię
w jej walce o utrzymanie wielkiej Jugosławii broniła zasady supremacji państwa nad mniejszościami narodowymi. Zachód bronił praw mniejszości do samostanowienia i na Bałkanach,
i krytykując Moskwę za dławienie powstania Czeczenów.
Gdy uzyskanie niepodległości przez Kosowo zakończyło konflikt bałkański, Moskwa i Zachód
zamieniły się rolami. Teraz to Rosja występuje jako orędownik prawa gruzińskich mniejszości do samostanowienia.
"Jesteśmy gwarantem
interesów narodów Kaukazu" - mówił wczoraj prezydent Miedwiediew. Moskwa jak niedawno NATO w obronie Albańczyków z Kosowa przeciw Serbii występuje zbrojnie przeciw Gruzji w obronie Osetyjczyków. A Zachód jak kiedyś Rosja za Serbią
staje z kolei w obronie integralności Gruzji.
Ta z obu
stron dwuznaczna moralnie gra może
rozpalić nowe konflikty i skończyć
się źle: dla Rosji - na Kaukazie, dla Zachodu -destabilizacją
Ukrainy, gdzie na Krymie wrodzy
swemu państwu Rosjanie tak jak
w Płd. Osetii i Abchazji stanowią
większość mieszkańców.
Kijów, zdając sobie z tego sprawę,
jako pierwsza stolica zaapelował wczoraj do obu stron o natychmiastowe przerwanie ognia.
Jeśli uda się
szybko doprowadzić do zakończenia starć w Osetii, Zachód i Rosja będą musiały
się zdecydować na kolejny trudny
krok - nieprzyjemną rozmowę o tym, jakich zasad powinny
się trzymać przy rozwiązywaniu podobnych konfliktów. Tylko czy taka rozmowa po doświadczeniach
bałkańskich jest jeszcze
możliwa?
Wacław Radziwinowicz