Amerykańska pycha i polskie piekiełko

 

Marcin Bosacki

 

2008-07-13

 

Negocjacje w sprawie tarczy antyrakietowej symbolem uwiądu siły i atrakcyjności Ameryki za rządów George'a Busha. Ale też bolesną nauczką, jak nie powinniśmy prowadzić dyplomacji

 

W najbliższych dniach rozmowy o tym, na jakich zasadach Polska ma gościć elementy amerykańskiej tarczy, prawdopodobnie się załamią. Nawet jeśli do tego nie dojdzie, to przyniosą wymuszony kompromis, który nie wysuszy oceanu złej krwi, jaki rozlał się między Waszyngtonem i Warszawą. Jak do tego doszło?

 

Cofnijmy się do samego początku negocjacji. Jest ranek 7 grudnia 2005 roku. Do Donalda Rumsfelda, potężnego sekretarza obrony USA, przyjeżdża z pierwszą wizytą świeżo zaprzysiężony minister obrony w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza Radek Sikorski. Świeci słońce, obaj politycy uśmiechają się do fotografów. Sikorski w niebieskim krawacie i markowej koszuli z windsorskim kołnierzykiem - szeroko. Rumsfeld z trudem - jest wyraźnie zmęczony, w Iraku sprawy mają się coraz gorzej.

 

Po chwili wchodzą do gabinetu sekretarza obrony i... Sikorski zostawia Rumsfeldowi na biurku listę polskich żądań w zamian za ewentualne ugoszczenie amerykańskiej tarczy (w tym po raz pierwszy wzmiankę o rakietach Patriot).

 

Wedle zgodnych relacji świadków Rumsfeld, jeden z najbardziej pełnych pychy ludzi w Waszyngtonie, był potwornie obrażony. Ale nie tylko on. Niedługo potem rozmawiałem w Warszawie z pewnym amerykańskim dyplomatą, który prywatnie Rumsfelda nie znosił. - Tak nie można! Tak się nie traktuje Ameryki! Zwłaszcza jak się chce być jej bliskim sojusznikiem! Przecież to myśmy was wciągali do NATO! - mówił mi wzburzony Amerykanin.

 

Amerykanie nie rozumieli, jak bardzo w porównaniu z latami 90. wszystko się zmieniło. Tego, jak mocno Irak osłabił i wizerunek, i realną siłę USA, nie rozumieli nawet amerykańscy przeciwnicy tej wojny. Nawet znawcy naszego regionu nie doceniali, że po Abu Ghraib i Guantanamo nie tylko Francuzi i Niemcy, ale też Polacy nie kojarzą już automatycznie wszelkich akcji USA w świecie z demokracją i prawami człowieka.

 

I że - co z punktu widzenia Amerykanów powinno było być ważniejsze - z tymi nastrojami muszą liczyć się polscy politycy. Owszem, poparcie USA w Iraku wyniosło Warszawę (przejściowo) do pierwszej ligi polityki europejskiej. Ale w latach 2005-06 Polacy widzieli w Iraku nie zyski, a chaos, ucieczkę stamtąd naszych firm i zamachy, w których ginęli także nasi żołnierze. Polacy zaczynali się mocno zastanawiać, czy - choć impertynencki - prezydent Francji Jacques Chirac nie miał jednak racji, radząc Polakom w sprawie Iraku "siedzieć cicho".

 

Waszyngton tego nie rozumiał. Wielu dyplomatów i doradców uważało, że Polska zgodzi się na tarczę w zamian za uścisk dłoni Busha i kilka wzmianek o ścisłym sojuszu z Polską w jego przemówieniach. Co więcej, jeszcze kilka miesięcy temu sam słyszałem tu od dość ważnych i niegłupich osób, że tarcza jest właściwie... nagrodą dla Polski za Irak. No bo skoro strategicznie goszczenie bazy amerykańskiej Warszawie się opłaca, to Polacy powinni nie tylko ją przyjąć, ale głośno dziękować.

 

Tymczasem takie oczekiwania były kompletnie nierealistyczne, biorąc pod uwagę nastroje w Warszawie. Polacy, po uwielbieniu dla Ameryki Reagana w latach 80. i Clintona w 90., byli Stanami głęboko rozczarowani. Oprócz Iraku dochodziła sprawa wiz, ten cierń w stosunkach Polska - USA i najwyraźniejszy przykład krótkowzroczności strategicznej elit Waszyngtonu (bardziej nawet Kongresu niż kolejnych prezydentów). I wreszcie kwestia prawdopodobnego tajnego więzienia CIA na Mazurach.

 

W 2005 r. Warszawa nie była już gotowa w ciemno popierać pomysłów Ameryki. Nie tylko Sikorski, ale każdy polski polityk musiał położyć na biurku Rumsfelda listę polskich żądań.

 

Po co przepłacać?

 

Przekonanie, że tarcza w Polsce się Ameryce należy, częściowo w ostatnich miesiącach w Waszyngtonie wyparowało. Częściej niż dwa lata temu spotykam tu dyplomatów, doradców i polityków, którzy mówią: - Popełniamy błąd, nie dając Polsce pokaźnej pomocy. Stosunkowo niedużym kosztem - miliarda czy dwóch moglibyśmy mieć nie tylko wyrzutnię rakiet w strategicznym miejscu, ale i scementować ważny sojusz. Te negocjacje to katastrofa.

 

Ale takie głosy wciąż w mniejszości. Opór Polski w negocjacjach wywołuje raczej zniecierpliwienie niż refleksję.

 

Ubiegłej jesieni ekipa Busha nie doceniła rewolucyjnego przewrotu, jakim była dla negocjacji o tarczy zamiana ekipy Jarosława Kaczyńskiego na rząd Tuska.

 

Usłyszałem wówczas od wysokiego amerykańskiego dyplomaty: - Radek Sikorski jest szefem MSZ, znamy się, przecież się jakoś dogadamy.

 

Przez taką postawę ekipa Busha straciła kilka kluczowych miesięcy. Prawdziwe negocjacje z Sikorskim i Tuskiem zaczęły się koło lutego. Gdyby jesienią Biały Dom podjął decyzję, że Polsce trzeba dać choćby kilkaset milionów pomocy, być może byłyby na to szanse. Tej wiosny, gdy po rozmowach z Tuskiem Bush podobno zaczął wreszcie taki scenariusz rozważać, było już za późno. Demokratyczny Kongres odchodzącemu prezydentowi nie da takich pieniędzy. Zwłaszcza prezydentowi tak osamotnionemu i niepopularnemu. Bush jest dziś lame duck, czyli kulejącą, skazaną na odstrzał kaczką. I kuleje dużo bardziej niż jego odchodzący ze stanowiska poprzednicy.

 

Dla zrozumienia błędów Waszyngtonu w tych negocjacjach potrzebny jest jeszcze jeden element. Rząd USA w rozmowach z Polską, jak zresztą w wielu sprawach, nie jest monolitem. Pentagon od początku był bardziej "antypolski". Nasi dyplomaci skakali niemal z radości, gdy w marcu podczas rozmowy z Tuskiem Bush zadeklarował, że koordynację negocjacji bierze Condoleezza Rice i Departament Stanu. - Bush pogonił szowinistów z Pentagonu - mówił mi wysoki rangą polski dyplomata.

 

Ale potem znów przeważyły argumenty Pentagonu i części podwładnych Rice, że tarczę w Polsce uda się mieć prawie za darmo. A skoro można tanio, to po co przepłacać?

 

Walkę frakcji, a czasem po prostu bałagan widać było nie tylko podczas rozmów z Warszawą, ale i z Pragą. Rząd Czech jest przychylny tarczy, ale jego decyzja o przyjęciu na czeską ziemię amerykańskiego radaru ma małe szanse na ratyfikację w parlamencie. Kilka miesięcy temu część dyplomatów USA prowadziła usilne próby przekonywania liderów małych partyjek czeskich, by poparli tarczę. W tym samym czasie inny wydział Departamentu Stanu opublikował raport o korupcji w świecie, w którym umieścił tych właśnie polityków.

 

Tuska prezent na 4 lipca

 

Ale megalomania i krótkowzroczność Amerykanów to tylko jedna strona medalu. Drugą jest sposób, w jaki negocjacje te prowadziła Polska. Nasza strategia nigdy nie była spójna. Pół roku po tym, gdy Radek Sikorski położył na biurku Rumsfelda listę polskich postulatów, do Waszyngtonu przyjechał nowy premier Jarosław Kaczyński. Sikorski mu towarzyszył. Różnica między tym, co obaj politycy - oficjalnie i nie - mówili o tarczy, była uderzająca.

 

Sikorski z grubsza uważał, że tarcza jest dla Polski korzystna, ale pod warunkiem że Amerykanie sporo - np. patrioty - do niej dorzucą. Obaj Kaczyńscy kładli akcenty inaczej: jeśli uda się coś od Amerykanów wytargować, to dobrze, ale jeśli nie, to tarczę i tak trzeba brać, bo wiąże ona silniej Polskę z USA, co jest dla nas wartością nie do przecenienia.

 

Jesienią ubiegłego roku doszło trzecie podejście - premiera Donalda Tuska, dużo ostrzejsze niż Sikorskiego. Tuskowi, który dokonywał wielkiego zwrotu "ku Europie" i zarazem wiedział, że Polacy wobec tarczy sceptyczni, tak naprawdę na tym projekcie nie zależało. Chyba że Amerykanie daliby Polsce za tarczę coś naprawdę wielkiego. A raczej - gdyby dali coś, co Tusk mógłby sprzedać wyborcom jako wielki sukces.

 

Od objęcia rządów przez PO tarcza stała się, niestety, polem bardzo ostrej walki politycznej między Tuskiem a Kaczyńskimi. Tusk starał się przedstawiać Kaczyńskich jako pieski na usługach Ameryki gotowe dać Bushowi za darmo wszystko, czego chciał.

 

Chwilami marsowe miny Tuska były wręcz komiczne. Przed marcową wizytą u Busha premier krzyczał, że w sprawie wiz "nie będziemy już o nic prosić. Skończyło się!". Tymczasem po ich rozmowie Bush powiedział, że "podziela poruszone przez premiera Tuska" zniecierpliwienie przedłużającym się rygorem wizowym. My, obecni wówczas w Gabinecie Owalnym reporterzy, widzieliśmy, jak Tusk na te słowa po prostu blednie.

 

Pół godziny później własną konferencję dla polskich dziennikarzy premier rozpoczął od dwóch stwierdzeń. Że to jednak Bush, a nie on, zaczął rozmowę o wizach. I że "nasi poprzednicy zostawili nam negocjacje w sprawie tarczy w stanie, który nie pomaga nam w walce o polskie interesy". Tuż po najważniejszych rozmowach o tarczy premier rządu RP de facto wygłaszał polityczne przemówienie do publiczności przed telewizorami w Warszawie i Wólce

 

Polityka zagraniczna w demokracjach zawsze wiąże się z polityką wewnętrzną. Ale i Tusk, i Kaczyńscy w sprawie tarczy przekroczyli granice, za którą walka wyborcza polityce zagranicznej szkodzi.

 

Kaczyński przedstawiał z kolei Tuska jako awanturnika. Chwilami jasno było widać, że trzyma kciuki za to, by Tuskowi i Sikorskiemu nie udało się wynegocjować więcej, niż on sam z bratem był skłonny zaakceptować.

 

Amerykanie mimo panującego w ich dyplomacji bałaganu doskonale o tych różnicach w Warszawie wiedzieli. Zarówno niefortunna wypowiedź prezydenta Kaczyńskiego sprzed roku, iż tarcza "właściwie jest przesądzona", jak i niedawna szaleńcza wyprawa minister Fotygi do Waszyngtonu zmniejszyły szanse na to, że Polsce uda się w tych negocjacjach dużo uzyskać.

 

Ale ciągłe Tuskowe deklaracje "nie oddamy ani guzika" też z czasem były coraz mniej produktywne. Wywoływały irytację nawet tych w Waszyngtonie, którzy byli nam przychylni. Czara goryczy przelała się, gdy Tusk ogłosił, że nie akceptuje amerykańskich warunków. Zrobił to 4 lipca, w święto narodowe USA. Wątpię, by pochłonięte walką z Kaczyńskimi otoczenie Tuska zwróciło na to w ogóle uwagę. Tymczasem w Waszyngtonie jest to dziś koronny dowód, że Polska jest niepoważna, a Tusk bardziej niż o negocjacjach myśli o wymierzaniu Ameryce policzków.

 

Polsko, określ się!

 

Rząd Tuska nie docenił jeszcze jednego - że czas gra na jego niekorzyść. Gdy w kwietniu szczyt NATO nie tylko pobłogosławił tarczę, ale uznał, że będzie ona częścią systemu obronnego Sojuszu, była to wiadomość dla Polski dobra - bo przestaliśmy iść w tej sprawie pod prąd Europy. Ale zarazem była to wieść niekorzystna - bo Amerykanie stali się pewniejsi siebie i mniej skłonni słuchać naszych postulatów.

 

Ameryka, choć nadal osłabiona, jest silniejsza niż dwa lata temu. W Iraku jest spokojniej. W Europie rządzi najbardziej proamerykański (co nie znaczy probushowski) kwartet polityków od dziesięcioleci - Merkel, Brown, Sarkozy, Berlusconi. Dyplomacje wielkich krajów Europy przygotowują plany wspólnych działań z USA w sprawie Palestyny, Iranu, Rosji. I choć zmaterializują się one zapewne dopiero za następcy Busha, jedno jest jasne: Europa znów się na Amerykę otwiera.

 

Mimo całego krytycyzmu wobec braci Kaczyńskich uważam, że w sprawie fundamentalnej mają oni rację. Tarcza jest dla Polski summa summarum korzystna, bo głównym sojusznikiem strategicznym Warszawy musi być Waszyngton. Alternatywy nie ma.

 

W otoczeniu Donalda Tuska doradcy (Roman Kuźniar), którzy forsują tezę, że alternatywą jest Unia Europejska. To groźne złudzenie. Całą ostatnią dekadę Europa spędziła na próbach wejścia na drogę samodzielności strategicznej. I nie weszła. W najbliższym czasie nie ma szans być ani (na szczęście) przeciwwagą dla USA, jak to marzyli Jacques Chirac i Gerhard Schröder, ani (niestety) poważnym, samodzielnym partnerem Ameryki, drugim filarem cywilizacji Zachodu, co było planem Tony'ego Blaira czy Joschki Fischera.

 

My, Polacy, powinniśmy się starać, by samodzielna strategicznie i wojskowo Europa mimo wszystko powstała. Ale na razie fakt jej braku musimy przyjąć do wiadomości.

 

Na, przejściowej moim zdaniem, słabości Ameryki za Busha nie skorzystała Europa, tylko potęgi dużo mniej sympatyczne - zwłaszcza Chiny, częściowo Rosja i Iran.

 

Wraz z odejściem Busha, coraz klarowniejszymi ambicjami Pekinu, Moskwy i Teheranu i kolejną próbą rozwiązania dylematu, jaki Europa ma z samą sobą, zaczyna się na szachownicy globalnej nowa gra. Gra o tyle dla Polski niebezpieczna, że neoimperialnych ciągot Rosji nie dostrzegają już tylko ślepcy.

 

Ze względu na geografię Polska nie może z dnia na dzień, bez wyraźnych powodów po prostu przestawać z dnia na dzień zauważać Amerykę, jak zrobił to hiszpański premier Zapatero. Musi się w nowej grze globalnej określić. Przyjęcie tarczy nam w tym pomoże, nie zaszkodzi.

 

Z Obamą albo z McCainem

 

Więc co dalej z tarczą? Dwa najgorsze dla Polski scenariusze na szczęście najmniej prawdopodobne. Przeniesienie przez Amerykę rakiet na Litwę będzie trudne za względów technicznych. Z kolei niedogadanie się Busha z nikim w Europie, a następnie wyrzucenie projektu do kosza przez Baracka Obamę jest już praktycznie nierealne. W Waszyngtonie rośnie konsens, że ze względu na Iran tarcza w Europie jest konieczna.

 

Choć na razie niewiele na to wskazuje, nie wykluczam, że Polska jednak w najbliższych tygodniach się z USA dogada. Zaakceptuje tarczę w zamian za dwie rzeczy. W Polsce stacjonować będzie na stałe albo prawie na stałe bateria patriotów z Niemiec. A USA wydadzą deklarację gwarancji bezpieczeństwa dla Polski wzmacniających postanowienia traktatu NATO.

 

Choć nie wiem, w jaki sposób Tusk sprzeda to Polakom jako wielki sukces i znaczącą zmianę w porównaniu do tego, co mógł rok temu osiągnąć Kaczyński, nie będzie to dla Polski tragedia.

 

Pozostaje jeszcze rozwiązanie czwarte. - Od Busha będziemy chcieli dużo, bo nie warto dawać prezentów komuś, kto zaraz odchodzi - mówił mi pół roku temu bardzo wysoki rangą polski dyplomata. - Jeśli będziemy musieli dawać prezenty, to damy je następcy Busha.

 

Ten wariant jest dziś najbardziej prawdopodobny. Tusk i Sikorski nie dogadają się z Bushem, ale zawrą porozumienie z Obamą lub McCainem. Z grubsza na zasadach opisanych powyżej.

 

Nie będzie to dla Polski źle. Ale musimy wyciągnąć z tego gorzki wniosek: nie da się wiele osiągnąć w rozmowach z poważnym partnerem, nie mając jednej, strategicznie spójnej i mądrze realizowanej wizji negocjacji.

 

Marna pociecha, że w brodę pluć powinni sobie także Amerykanie.